Nie od dziś wiadomo, że robią nas w konia producenci żywności. Na potęgę jedzenie jest faszerowane substancjami, których nigdy w życiu w domu nie użylibyśmy jako składników potraw. Jednak chemia w jedzeniu to temat na oddzielny wpis, ale jest już w internecie tyle na ten temat, że po co kolejny wpis jak i tak nasza wiedza nie sprawi, że pozbędziemy się tego. Niestety oszukiwać nas potrafią również producenci kosmetyków, czego doświadczyłam na własnej… miałam napisać skórze, ale w ustach nie mam skóry, więc na błonie śluzowej. Po odnalezieniu prawdopodobnej przyczyny mojego problemu zrodził się pomysł na wpis i na to, by w nim podzielić się swoją historią, spostrzeżeniem i ostrzec was przed kosmetykami, a dokładnie ich składnikami.
Otóż mam tendencje to aft. Kilka razy w roku pojawiają się w moich ustach i przez kilka dni ledwo pozwalają mówić i jeść. Afta to małe owrzodzenie jamy ustnej. Żeby powstała potrzebny jest ubytek błony śluzowej, o który bardzo łatwo. Wystarczy przy myciu zębów ostro pojechać szczoteczką po dziąśle, przygryźć policzek, skaleczyć się skórką od świeżego chleba przy śniadaniu czy małą, ostrą kostką, która dostała nam się przypadkiem do ust z kawałkiem mięsa. To ostatnie ma też pozytywną stronę, bo dzięki temu możemy pozbyć się niechcianego gościa z ust i zapobiec połknięciu. Potem wystarczy zapaćkać rankę jedzeniem, bo w ciągu dnia nie mamy czasu umyć zębów i afta gotowa. Wszystko zaczyna się od odczuwania lekkiego bólu co sugeruje nam, że coś się święci. Potem kiedy patrzymy do lusterka chcąc wiedzieć czemu nas tak boli, zauważamy białą plamkę przypominającą kraterek, bo to ubytek błony śluzowej, otoczoną czerwonym pierścieniem. Wokół naszego ubytku wytworzył się stan zapalny. Stąd ten ból. To jest właśnie afta. Dodam jeszcze, że najczęściej afty tworzą się na policzkach, języku i na łączeniu dziąsła z wargą. Jednak to jest tylko najprostszy sposób, co może zdarzać się 2-3 razy do roku. Kiedy jednak afty pojawiają się częściej może to oznaczać, że przyczyna jest inna. Ja mam afty kilka razy w roku. Kiedyś miałam dwie, miesiąc po miesiącu i zaniepokojona tym stanem rzeczy spytałam o to wujka Google, bo przecież  niech by sobie już było, ale to boli jak jasny piorun. Jedno co zauważyłam po chwili zastanowienia to to, że zwykle afty pojawiają się u mnie przed okresem. Owszem, jest to jedna z możliwości i prawdopodobna przyczyna moich aft. Jednak ostatnio coś się zmieniło. W ciągu niespełna dwóch miesięcy mam już trzecią aftę, nawet dość dużą i, co najważniejsze, nie związaną z okresem. No pierwszą pod okres jeszcze podpisywałam, ale potem już się nie dało. W końcu kiedy zrobiła się niemal zaraz po zagojeniu okropnie uciążliwej na czubku języka trzecia wiedziałam – coś jest nie tak.
Szybko doszłam do wniosku o co może chodzić. Na początku września kupiłam wybielającą pastę do zębów Denivit w Rossmanie. Przyciągnęła mnie, rzecz jasna, rozsądna jak na taką pastę cena. Zastanowiło mnie to, że ta zastraszająca częstotliwość aft zaczęła się wraz z użyciem tej pasty. Nie bez powodu jest napisane, że to kuracja tygodniowa, ale skoro po tygodniu jeszcze jej trochę zostało, a efekt mnie zadowolił, postanowiłam jeszcze trochę ją poużywać. Do tego przypomniałam sobie, że po każdym myciu zębów czułam pieczenie na czubku języka, a w końcu zrobiła się afta. Pomyślałam, coś musi być w tej paście. I tu zaczyna się historia będąca dowodem na to jak producenci robią nas w konia. I my sami też. Kiedy kupujemy kosmetyki interesuje nas głównie to, by był odpowiedni do naszej skóry czy włosów i oczywiście, by zakup nie spustoszył nam portfela. Nie interesujemy się w ogóle tym, co kosmetyki zawierają, a nawet jak popatrzymy na skład wypisany po łacinie czy w innym języku to i tak nam nic to nie mówi. Zaczynamy coraz bardziej denerwować się na chemię w jedzeniu i uważać co kupujemy, ale to co jest w kosmetykach, choćby tych, którymi zakrywamy całą twarz dzień w dzień już nam wisi jak psu ogon. Do tego sławetny pośpiech. Wpaść do sklepu, wziąć to co nam jest potrzebne, zapłacić i jak najszybciej spadać i wracać do domu, bo człowiek po pracy ledwo zipie i pada z głodu. Owszem, kiedy wracamy do domu z jakimś nowym nabytkiem do wypróbowania to czytamy to co jest na opakowaniu. Obchodzi nas jednak głównie to jak stosować produkt, by było widać efekty i oczywiście środki ostrożności gdzie zwykle producent ostrzega, by uważać na oczy, nie wdychać, chronić przed dziećmi etc. Zawsze też jest wzmianka o tym, by przed pierwszym użyciem przeprowadzić test skórny. To wiemy nawet bez czytania o tym. Nakładamy próbkę na rękę i kiedy następnego dnia po próbie ani śladu, hulaj dusza piekła nie ma. Nikt z nas nie pomyśli jednak o tym, że składniki mogą nie tylko powodować odczyny alergiczne, ale po prostu podrażniać skórę, zwłaszcza cerę twarzy czy okolice oczu o czym producent już nie raczy nas poinformować w środkach ostrożności i nagle niby odczynu po próbie nie było, a nagle mamy zaczerwienienia i pryszcze, a skóra swędzi lub boli. Okazuje się, że nawet pasta do zębów może nam zrujnować śluzówkę w ustach.
Jakże prawdziwe staje się słynne powiedzenie: „mądry Polak po szkodzie”. To nie tylko producent robi nas „w konia” stosując różne chwyty marketingowe, ale my na to pozwalamy. Jesteśmy głupiutcy jak buciki. Dopiero kiedy zaczyna się coś dziać to zastanawiamy się czy winowajcą nie jest nasz nowy kosmetyczny nabytek, a dokładnie któryś ze składników. I kiedy chcemy sprawdzić skład czyha na nas pułapka. W przypadku większości kremów do twarzy jak i past do zębów mamy podwójne opakowanie. Kremy są zwykle w plastikowych pojemniczkach,  a pasty w tubkach. Te pojemniczki czy tubki z kolei są zapakowane w pudełka. W domu wyczytamy to co chcemy na pudełku i uznając, że zapamiętaliśmy, wyrzucamy pudełka, bo już nam niepotrzebne. Kiedy okazuje się jednak, że powinniśmy sprawdzić skład, bierzemy do ręki pojemniczek czy tubkę i odkładamy odchodząc z niczym. Producenci się nie powtarzają. Zarówno informacje o stosowaniu, środkach ostrożności jak i składzie znajdują się tylko na pudełku, które wyrzuciliśmy zaraz po przyjściu do domu. Mamy wtedy dwie możliwości sprawdzenia składu naszego produktu, który nam zaszkodził. Jedna to znalezienie produktu w sklepie i dzięki rozkwitowi technologii zrobienie zdjęcia składu telefonem, a druga, dużo szybsza, to sprawdzenie składu w internecie. Warto wiedzieć, że sklepy, a tym bardziej producenci zamieszczają na swoich stronach produkty z opisami. Zwykle nie znamy adresu strony producenta, ale wystarczy wpisać co trzeba w Google. Tylko uwaga – wpisując nazwę produktu dodajmy słowo klucz „skład”, bo inaczej wyszukiwarka odbierze to jako próbę szukania opinii o produkcie i nie pokaże nam tego czego szukamy. Potem jak już znajdziemy skład, musimy go przeanalizować. Kopiujemy każdą nazwę składnika, która nam nic nie mówi, do wyszukiwarki i czytamy co nam wyszuka. W końcu winowajca się znajdzie tak jak i w moim przypadku.
Już chyba wspominałam, że moja pasta Denivit to była malutka tubka. Kiedy ją kupiłam, była zapakowana w dość spore pudełko. W środku była ulotka. Poczytałam co trzeba na pudełku i oczywiście wyrzuciłam, ale niby nie byłam aż tak głupia jak niektórzy i zostawiłam sobie na wszelki wypadek tą ulotkę. Jednak wyjechałam z Krakowa, wzięłam pastę ze sobą, ale nie wzięłam ulotki, a tu nagle pasowałoby sprawdzić skład. Dlaczego? Bo kiedyś już sprawdzałam przyczyny powstawania aft, by upewnić się, że u mnie ma to związek z okresem, ale już nie pamiętałam dokładnie co tam było i sprawdziłam jeszcze raz. Zaintrygowała mnie jedna przyczyna: pasta do zębów, a dokładniej jeden ze składników, najczęściej dodecylosiarczan sodu. Natychmiast kliknęłam tą nazwę, bo miała odnośnik i wyczytałam, że inaczej nazywa się to laurynosiarczan sodu, ale na produktach nazwy mogą być różne. Ilu producentów tyle sposobów nazewnictwa, a wszystko oczywiście po to, by nazwa nie wzbudziła podejrzeń, a więc, by zrobić konsumenta „w konia”. Okazuje się, że ta sól kwasu siarkowego, a więc tego, który mamy w akumulatorach naszych samochodów i tego, który gdziekolwiek kapnie to wypali dziurę, to detergent. Z czym nam się od razu kojarzy to słowo? Ze środkiem czystości. Mówi się tak na płyny do mycia naczyń, podłóg etc., a nawet proszki do prania. Nie raz mają one informacje, że mogą być żrące i powodować podrażnienia. Akurat ów siarczan sodu jest kolejnym wymysłem producentów. Chwytem marketingowym. Dlaczego? Bo oczywiście każdy z nas uważa środek za lepszy im bardziej co robi? Im bardziej się pieni! Dodecylosiarczan sodu jest substancją spieniającą. Stąd kiedy pomachamy parę razy szczoteczką w ustach, po chwili są pełne piany. Jak to przeczytałam to wiedziałam już co muszę zrobić. Muszę sprawdzić czy moja pasta to zawiera. Na tubce nic nie ma, to jasne. W sumie jakoś bardzo się nie pieniła. Wpisałam więc nazwę pasty w Google z dopiskiem „skład”. Znalazło. A w składzie co mamy? Sodium sulfate. Czyli nic innego jak siarczan sodu, a dokładniej dodecylo- lub laurynosiarczan tylko ukryty w innej nazwie, tak ,by czytającemu nic nie powiedziała. Sprawa najprawdopodobniej wyjaśniona. Resztka pasty, która jeszcze została nie będzie już przeze mnie wykorzystana. Zobaczymy czy afty się uspokoją.
Na koniec jeszcze raz ostrzegam. Nawet jeśli próba skórna nie wykazała odczynu alergicznego, nie znaczy to, że kosmetyk nam już nie zaszkodzi. Pamiętajcie, jeśli coś zaczyna się dziać po pewnym czasie stosowania, oznacza tylko i wyłącznie podrażnienie przez składnik, którego skumulowało się już zbyt dużo. Nigdy alergię, więc nie zaczynajcie wtedy garściami jeść leków antyalergicznych. Sprawdźcie wtedy skład, odstawcie kosmetyk na pewien czas i wszystko się okaże. Przede wszystkim nie wyrzucajcie od razu opakowań albo zostawcie sobie przynajmniej ulotkę jeśli taka jest, a najlepiej stosujcie sprawdzone już kosmetyki i nie sięgajcie za często po nowości. A jak już musicie kupić coś nowego to zapamiętajcie składnik, który wywołał podrażnienia i sprawdzajcie składy kolejnych produktów przed kupieniem. No i bez paniki jeśli jakiś krem wywoła rumieńce czy pryszcze. Ja z moimi aftami się nawet polubiłam. A już doprawdy nieziemsko uwielbiam je drażnić. 😉