Felieton: Podróż z przygodami

Nie wiedziałam zupełnie, o czym napisać grudniowy felieton, a tu temat nasunął się sam. Jak zawsze wybrałam się na święta do rodziców, a że autem nie jeżdżę i skazana jestem na autobusy i busy, to nie obywa się bez perturbacji. Nie inaczej było i teraz, ale tym razem była to najgorsza podróż, jaką odbyłam kiedykolwiek. Byłam wściekła i wykończona. Wściekła jednak bardziej na siebie niż te wszystkie autobusy i korki. Przez mój jeden błąd miałam taką podróż z przygodami. Piszę ten felieton ku przestrodze dla mieszkańców Krakowa i innych dużych miast.

Podróż z przygodami – tak wygrywa lenistwo

Wspomniałam już, że całe wyjazdowe perturbacje zaczęły się od mojego kardynalnego błędu. Jeszcze poprzedniego dnia wieczorem się spakowałam, a potem usiadłam do komputera, żeby zobaczyć, o której mam autobus. Linia 182 to jedyne połączenie bezpośrednie ze Wzgórz do dworca, ale telepie się ten dziad najpierw przez jedne osiedla, potem drugie. Razem ponad 30 przystanków i, rzecz jasna, ryzyko korków, zwłaszcza przy światłach. Jakoś tak z ciekawości postanowiłam sprawdzić sobie dokładniej trasę innego autobusu – 511, którym niegdyś nie raz pędziłam po bratanków do przedszkola i z powrotem. I już wtedy ogarnęła mnie wściekłość, bo ja się tłukę tym całym 182, a mam autobus, którym mogłabym przejechać o ponad połowę mniej przystanków. Wprawdzie 511 do samego dworca nie jedzie, ale staje pod UEK-iem, skąd do dworca jest parę kroków. Perspektywa tachania ze sobą tobołów i ziąb nieco zniechęca jednak do spacerów, ale tego wieczoru to wydało mi się zbawieniem.

Z ciekawości sprawdziłam sobie także skomunikowanie autobusu zastępczego za tramwaje (moja dzielnica jest najbardziej rozkopaną w Krakowie, jest odcięta całkowicie od tramwajów, bo trwa budowa węzła S7 oraz przebudowa pętli i głównej ulicy) z tramwajem nr 5, który dojeżdża teraz tylko do przystanku przed moją dzielnicą. Jakieś 3 minuty. Zważywszy na wieczne korki na Kocmyrzowskiej, spowodowane oczywiście remontami, obawiałam się, że to zbyt ryzykowne. Gdybym nie zdążyła na tramwaj to kolejny byłby już za późno, a innego wyjścia już bym nie miała. Nie dla mnie taka podróż z przygodami. Kładłam się spać z twardym postanowieniem, że wsiadam w 511 o 11:53 i się do dworca przespaceruję.

Rano jednak wszystko poszło nie tak. Jak zawsze ogarnianie się w biegu, potem wytoczenie się z tobołami z bloku, po drodze jeszcze wyrzucenie śmieci i pęd, ile się da z walizą, torebką i torbą z laptopem, na przystanek. Niestety. Już byłam niedaleko, gdy zobaczyłam autobus. Zorientowałam się, że biec nie dam rady z tym wszystkim, ale próbowałam. Zabrakło niespełna minuty, nawet mniej. Pojechał. Następny przyjechał 701. Zastanawiałam się, czy nie wsiąść, ale zrezygnowałam, bo za duże ryzyko. Wreszcie przyjechało 182. Co robić? Wsiadać czy czekać na kolejne 511, którym i tak dojadę o podobnej porze co 182? Znów uznałam to za zbyt ryzykowne i wsiadłam w to cholerne 182. I tak oto zaczęła się moja najgorsza podróż z przygodami do tej pory. 182 okazało się największym błędem, jaki mogłam popełnić, bo utknęłam po drodze w takim korku, że w końcu nie zdążyłam na dworzec. I znów to samo. Zabrakło jakichś 10 minut.

Może warto jednak wierzyć w cuda?

Jeszcze w autobusie przerażona dzwoniłam do przewoźnika, czy jakimś cudem znajdzie się wolne miejsce w kolejnym busie do Mielca, bo nie zdążę. O dziwo się znalazło. Ale i tak wysiadłam z tego 182 wściekła i załamana. Wściekła i na ten cholerny autobus i na siebie. 10 minut zabrakło, a teraz muszę marznąć na dworcu godzinę! A potem kolejne nerwy, żeby zdążyć na kolejnego busa z Mielca na wieś, bo oczywiście zostałam skazana (a raczej skazałam sama siebie) na autobus niejadący przez autostradę, tylko znów tłukący się przez różne zadupia. Cieszyłam się jednak, bo doświadczyłam pierwszego cudu – było miejsce, co przed świętami jest prawie nierealne. Jednak stres nie opuścił mne ani na chwilę. Z każdym kolejnym zerknięciem na zegarek moja podróż z przygodami coraz bardziej mnie załamywała. Wściekałam się w duchu za każdym razem, kiedy autobus przystawał, kiedy skręcał jak żółw.

Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie będziemy w kolejnej miejscowości, ale kiedy w Czerminie byliśmy o 16:20 praktycznie nie miałam już nadziei i chciało mi się wyć. Teraz jeszcze to. Tego już do cholery jasnej za wiele! Nie miałam szans, żeby zdążyć na bus o 16:35, wiedziałam, że po raz kolejny spóźnię się o jakieś minuty, a za to będę musiała znowu marznąć na dworcu, tym razem półtorej godziny, a nawet ponad. Autobus jednak przejechał trasę Czermin – Mielec tak ekspresowo, że sama byłam w szoku. Kiedy wjeżdżaliśmy na dworzec była dokładnie 16:35, a przez okno zobaczyłam, że mój bus stoi na swoim stanowisku. Zerwałam się, żeby nikt mi z tyłu drogi nie zaszedł, popędzałam ludzi przede mną, żeby szybciej się ruszali, wyskoczyłam z autobusu, złapałam walizę z bagażnika i na przełaj przez dworzec pognałam wiedząc, że doświadczyłam w moim nieszczęściu kolejnego cudu.

Ach ten los i jego ironia!

Nie cierpię tłumów. Ciasno, głośno, ten kaszle, tamten kicha, ktoś inny gada itd. Jednak tego dnia dziękowałam Bogu za tłum do busa, bo tylko dzięki temu, że był dziki tłum ludzi i bus stał dłużej na dworcu, udało mi się zdążyć i podróż z przygodami się wreszcie skończyła. Ot los i jego ironia. Taki tłum to nie codzienność, ba, wręcz rzadkość. Nawet kierowca był w szoku, bo nigdy nie było tylu ludzi o tej porze. Jazda w tym tłumie była całkiem wesoła, choć oczywiście niewygodna. Kierowca też był całkiem sympatyczny. Pozwolił mi zostawić walizkę przy sobie. Zostawiłam i przeszłam do tyłu.

Oczywiście, jak to w tłumie, musi znaleźć się jakaś zakała. Pewna paniusia stała sobie przy pierwszym siedzeniu jak królowa. Trzymała na nim swoje zakupy, zamiast usiąść i wziąć je na kolana albo kogoś wpuścić i nie raczyła się nawet ruszyć, tylko trzeba było się przez nią przeciskać. Nic sobie nie robiła nawet z tego, że ludzie na głos zaczęli komentować jej żałosne zachowanie. Na szczęście wysiadła po kilku przystankach i od razu zrobiło się lżej. Jedna głupia baba, a ile miejsca się zrobiło. Początkowo jak ktoś z tyłu chciał wysiąść, to my, stojący z przodu, wysiadaliśmy i potem wsiadaliśmy z powrotem. Wysiadały jednak niestety pojedyncze osoby i ich wyjście nic nie dawało. W pewnym momencie przez moment stałam „wbita” w przednią szybę i nawet ja z moimi marnymi 153 centymetrami musiałam stać przygarbiona. I jeszcze bałam się, że łokciem nacisnę coś na kasie. Na własnej skórze przekonałam się, co czują dryblasy w takich busach, nie musząc nawet stać w takich warunkach, jak ja.

Nie ma nic gorszego niż to, że coś ważnego nie zależy od nas

Nienawidzę, po prostu nienawidzę sytuacji, w której to, czy coś mi się uda, czy gdzieś zdążę, nie zależy ode mnie. Tak jak podróż zależy od kierowcy i warunków, a nie ode mnie. I nikogo nie obchodzi, że ja MUSZĘ gdzieś zdążyć. A już najgorzej nienawidzę sytuacji, kiedy coś nie zależy ode mnie, ale to ja, jak się nie uda, muszę za to ponosić konsekwencje. A tak jest właśnie z podróżami, bo to ja nie zdążam na autobus choć nie jest to moja wina. Po tych przedświątecznych perturbacjach wniosek jest jeden – więcej nie wsiądę w 182. A podróżującym mającym wybór pojazdów, polecam nie popełniać mojego błędu. I nie być leniem, bo pięć minut spaceru, zamiast dojazdu „pod nos” to nic wielkiego, nawet z ciężkimi tobołami. Bo najczęściej to lenistwo funduje niepotrzebną podróż z przygodami.

___________________________________________________

Utrzymanie bloga też kosztuje. Jeśli więc podoba Ci się to, co piszę, postaw mi symboliczną kawę, która doda mi energii i bardzo pomoże w rozwoju bloga, który jest moją pracą i pasją. Będę Ci bardzo wdzięczna za docenienie i wsparcie. 🙂

Postaw mi kawę na buycoffee.to