Zima się kończy, choć za oknami jakoś nie bardzo to widać. Wiekszość z nas już oddycha z ulgą. Nareszcie. Nareszcie, bo może z zimą odejdzie i ten niechciany, wstrętny pakiet jaki przychodzi jeszcze wraz z jesienią i zostaje z nami całą zimę. W skład tego pakietu wchodzą: katar, kaszel, gorączka, osłabienie, brak odporności, ból gardła, głowy, zatok, mięśni i stawów, itp., co składa się na ciągnące się i nawracające infekcje – przeziębienia, grypy, anginy i inne choróbska. Każdy ma już tego dość, a już zwłaszcza osoby, które mają dzieci czy też codzienny styk z nimi, a więc zarówno rodzice, dziadkowie i bliscy, jak i opiekunki w żłobkach i przedszkolach. Jednak wiosna i lato szybko zleci i ten nieszczęsny czas znów wróci. I tak co roku, ale czy musi tak być?

Dlaczego dzieci chorują tak często?
Przeziębienia i choroby to zazwyczaj infekcje wywoływane przez wirusy i bakterie. Te namnażają się od jesieni mając do tego warunki – zimno, mokro. Łagodne zimy sprzyjają dalszemu namnażaniu i nawet okresy z kilkunastostopniowym mrozem nie powodują ginięcia zarazków. Wiemy o tym, dlatego chuchamy i dmuchamy nie tylko na siebie, ale przede wszystkim na nasze dzieci. Dbamy, by były ciepło ubrane, żeby nie zmokły, nie zmarzły, a jednak i tak chorują. Prawda jest taka, że to nie zmarznięcie powoduje chorobę. Powoduje ją wirus lub bakteria, którą możemy się zarazić poprzez kontakt z chorym, a kontakty z dużą liczbą różnych ludzi mamy na co dzień w wielu miejscach. Nie trzeba nawet, by ktoś nas zakaszlał i zakichał. Osoba, która zaraża, wydycha nawet zarazki. Zarazić się niektórymi zarazkami można też poprzez kontakt ze śliną, krwią, moczem chorego. Wystarczy więc podać rękę choremu lub trzymać się w tramwaju tej samej poręczy co chory, który przed chwilą polizywał palce, by pomóc sobie przewrócić kartkę gazety. Dzieci z łatwością zarażają się od innych dzieci w szkołach, przedszkolach i żłobkach. Później przynoszą zarazki do domu, gdzie zarażają najpierw rodzeństwo, potem rodziców. Ci zaś zastanawiają się, dlaczego te dzieci tak łatwo dzisiaj się zarażają. Dlaczego są takie nieodporne? Rodzice pamiętają dobrze swoje dzieciństwo i łatwo im stwierdzić, że było zupełnie inne niż dzisiejszych dzieciaków. Kiedyś napiszę inny tekst na temat dzieciństwa dawniej i dziś i różnic między dziećmi kiedyś, a dziś. Dawniej ojcowie utrzymywali rodziny i pracowali, a matki były w domu – zajmowały się dziećmi, gotowały, sprzątały, a na wsi dodatkowo zajmowały się ogrodem, gospodarstwem, a czasem jeszcze dochodziła opieka nad chorą babcią/dziadkiem. Nie miały więc czasu na chodzenie krok w krok za dziećmi i pilnowaniem ich. To powodowało, że dzieci miały swawolę i robiły to, na co mama nie pozwalała, bo przecież nie patrzyła co robią. Nie zwracało się uwagi wtedy na brudne ręce, przedmioty, na to co się jadło. Z jednej strony dzieci były narażone na zarazki bardzo, ale z drugiej… mniej chorowały niż dzisiejsze. Wiem to nawet po sobie. Szłyśmy z przyjaciółką zimą zjeżdżać na workach ze słomą (frajda lepsza niż na sankach). Mróz -10 stopni w dzień, śniegu dużo, a jeszcze nie chciało się tracić czasu ze względu na krótki dzień i brnęło się na skróty w zaspach po kolana. Dochodziłyśmy na miejsce już mokre do pasa, a potem jeszcze każda po parę razy spadła z worka i już byłyśmy mokre od stóp do głów. Mamy biadoliły, ale zwykle nawet małego kataru po tym nie dostałyśmy, a dzisiaj dzieci ledwo wyściubią nos na pole i zaraz są chore. Nie chorowaliśmy dużo jako dzieci, bo mieliśmy styk z zarazkami od maleńkości i się sami uodparnialiśmy. (Mój przykład z gruźlicą – nie wiem czy byłam szczepiona jako niemowlak, ale później były szczepienia w szkole jak miałam 12 lat. Najpierw była próba tuberkulinowa, która wskazywała czy szczepienie jest konieczne. Mi wyszło, że nie jest. Wyszło, że jestem odporna, co by oznaczało, że miałam gdzieś styk z tą bakterią i sama się uodporniłam, bo nie chorowałam!). Dziś rodzice chuchają i dmuchają na niemowlaki od urodzenia, myją bez przerwy ręce, potem dziecku każą myć bez przerwy ręce, bez przerwy sprzątają i te dzieci od maleńkości wychowują się w sterylnych warunkach. Trafiają potem do przedszkola i zaraz chorują, bo na nic są nieodporne. To raz, a po drugie, dawniej bawiliśmy się zwykle sami lub w niewielkich grupkach kilkuosobowych w domu i najbliższym otoczeniu. Nie chodziliśmy do przedszkola, gdzie dzieci są w grupach po 20 i bawią się wszystkie tymi samymi zabawkami. Przedszkola to raj dla bakterii i wirusów, a dzieci jak to dzieci, biorą wszystko do buzi, włącznie z palcami. Jedno dziecko weźmie coś do buzi i obślini, potem drugie weźmie to do rąk i też weźmie do buzi albo potem palce weźmie do buzi i gotowe. A czy w przedszkolach się tak sprząta jak mama sprząta w domu? Czy zabawki są codziennie czyszczone? Zapewne nie. Więc ta ślina zostaje, nie mówiąc o dzieciach z katarami, które wytrą ręką gluta wiszącego im do kolana i wezmą potem tą ręką zabawkę itd. Bakterie i wirusy się mnożą w zastraszającym tempie! W żłobku czy szkole podobnie. Opiekunowie i nauczyciele nie są w stanie upilnować wszystkich dzieci, by nie brały niczego do buzi, myły co chwilę ręce itp.

Wychowywanie w sterylnych warunkach to jedno. Drugi poważny problem to chore dzieci w żłobkach i przedszkolach. Wielu rodziców ma gdzieś, że dziecko ma katar, gorączkę itp. i mimo to przyprowadzają takie dzieci, bo praca ważniejsza i nie da się wziąć nawet jednego dnia wolnego, bo dziecko chore, a jak już tak się nie chce brać wolnego w pracy to sztuka poprosić babcię czy ciocię, żeby posiedziała z dzieckiem w domu. Lepiej oddać do żłobka/przedszkola, bo przecież za to płacą (bo nie wiedzą, że jak dziecko nie przyjdzie to pieniądze nie przepadają i mogą je dostać do ręki lub przeznaczyć na dalsze wpłaty?), a co ich obchodzą inne dzieci, niech ich rodzice się martwią, a co ich obchodzi, że przedszkolanka może się zarazić i ciekawe, co by zrobili gdyby się nagle okazało, że nie ma przedszkolanki, bo chora i dzieci nie mogą zostać przyjęte danego dnia z braku opieki (może nie ma takich przypadków, zawsze pewnie przedszkola znajdą zastępstwo, ale gdyby się zdarzyło to by była istna tragedia i rodzice robiliby zapewne awanturę u dyrektorki). No i co ich obchodzi, że nawet małe przeziębienie u dziecka powoduje spadek odporności i przyprowadzając takie dziecko do przedszkola narażają je na zarażenie się czymś znacznie gorszym i narażają siebie na przymus wzięcia 2-3 tygodni zwolnienia i może nawet pobytu z dzieckiem w szpitalu. Co z tego, że dziecko przynosi zarazki do domu i łatwo się od niego zarazić i że może trzeba będzie brać zwolnienie z powodu własnej choroby i co z tego, że w domu jest niemowlak, który każdą infekcję przechodzi ciężej niż kilkulatek, nie tylko dlatego, że kilkulatek umie się sam wysmarkać, a niemowlak musi czekać aż rodzic łaskawie zauważy, że ma zawalony nos i ściągnie mu gluty, co też nie jest przyjemne, ale dlatego, że kilkulatek pokaszle, posmarka, a niemowlak trafi do szpitala z zapaleniem płuc. Diagnoza dla takich rodziców jest tylko jedna – brak mózgu!

Niechciany comeback

Czytałam niedawno tekst napisany przez jakiegoś tatusia – udostępniony na Facebooku rzecz jasna. Ów tatuś pisał stylem „z przymrużeniem oka”, ale o poważnym problemie. Napisał, że nie trzeba wyjeżdżać do egzotycznych krajów, żeby zachorować na różne dziwne choroby. Wystarczy mieć dziecko. Wyliczył tam wszystkie choroby, jakie przeszedł przy dziecku i nie było tego mało. No i przede wszystkim nie były to tylko przeziębienia, grypy i zwykłe infekcje. Dzieci coraz częściej chorują na poważniejsze rzeczy. Ba, zauważalne jest niestety bardzo niepokojące zjawisko. Coraz częściej padają u lekarzy i w mediach nazwy chorób, których nie słyszało się od bardzo dawna. Jeszcze w latach 50-tych, 60-tych dzieci umierały masowo na odrę czy koklusz (dziś krztusiec), ale odkąd pojawiły się szczepienia, te choroby zniknęły. Niestety wygląda na to, że dziś zaliczają comeback. Niby niechciany przez rodziców, ale na ich własne życzenie. Dlaczego na ich własne życzenie? Bo nie szczepią dzieci. Coraz więcej rodziców rezygnuje ze szczepienia dzieci. Rezygnują  nie będąc świadomi tego, jakie to może mieć skutki w przyszłości dla ich dzieci i nie tylko. Oczywiście, mają powody, by nie szczepić, ale to są naprawdę błahe powody. Jakie? Na przykład:

  • obawy, że szczepionki wywołują autyzm – wierutna bzdura! W każdym wiarygodnym źródle można przeczytać, że NIE MA naukowych dowodów na to, by tak było! Ale rodzice wolą wierzyć w każdą głupotę jaką przeczytają…;
  • obawy przed skutkami ubocznymi – Internet ma swoje plusy, ale i minusy. Jednym z minusów jest to, że informacje rozprzestrzeniają się w nim jak wirusy wśród dzieci. Niestety są to też materiały o dzieciach, które zmarły lub doznały poważnych problemów zdrowotnych po szczepieniach. Rodzice wierzą we wszystko, co przeczytają i w panice udostępniają dalej przysięgając sobie, że nie ukłują więcej ani razu swojego dziecka. Tymczasem są to zwykle historie sprzed kilku, a nawet kilkunastu lat udostępniane co jakiś czas lub różne historie ze zdjęciem tego samego dziecka. To jest ogłupianie ludzi. Kiedyś o tym napiszę, dlaczego nie można wierzyć we wszystko, co się czyta. Ale zaznaczam, że w to, co ja piszę tu na blogu, możecie wierzyć spokojnie. Skutki niepożądane możemy odczuć po każdych lekach. Po szczepieniach też. Jednak w przypadku szczepień powodem wystąpienia powikłań jest zazwyczaj alergia dziecka, o której się nie wie, bo u niemowląt testów się chyba nie robi, zresztą testy robi się na najbardziej znane alergeny, a nie na nie wiadomo co. Poza alergią powodem powikłań może być też niestosowanie się do przeciwwskazań. Dziecko musi być całkiem zdrowe i lekarz musi podjąć decyzję czy przy danym stanie zdrowia i lekach jakie dziecko bierze, może być szczepione. Najważniejsze jednak w tym wszystkim jest to, że powikłania występują bardzo rzadko. Takie przypadki to 1 dziecko na milion lub kilka milionów dzieci na świecie! Niestety w materiałach o dzieciach z powikłaniami, żadnych, nie ma o tym nigdy wzmianki. Przez to takie materiały sieją tylko niepotrzebną panikę wśród rodziców. Mi się wydaje, że jakieś niepożądane skutki i powikłania mogą wystąpić w wyniku rekacji składników różnych szczepionek. Uważam, że podaje się ich dzieciom za dużo naraz. Idziesz z dzieckiem do szczepienia i dostaje ono na raz 4-5 zastrzyków. Malutki organizm dostaje nagle naraz 4-5 szczepów różnych zarazków. Nic dziwnego, że organizm małego dziecka czasem może zwariować…;
  • obawy o skład szczepionek – krążyły kiedyś w internecie informacje o metalach ciężkich w szczepieniach. Tu się nie wypowiadam, bo na tym zupełnie się nie znam, ale wydaje mi się, że dba się o to, by szczepienia nie były zagrożeniem. Szczepionki to zazwyczaj martwe szczepy bakterii lub wirusów. Martwe po to, żeby nie namnożyły się i nie wywołały infekcji. Jednak są odpowiednio spreparowane, by organizm zareagował na nie jak na żywe i wytworzył przeciwciała. Dlatego też nie powinna dziwić np. gorączka u dzieci po szczepieniu;
  • obawy o koszty – Część szczepień jest nieobowiązkowa i za te nieobowiązkowe szczepienia trzeba płacić i to słono. Nic dziwnego, że rodzice rezygnują, bo im szkoda pieniędzy;
  • szczepione dzieci i tak chorują – To typowa wymówka bezmózgów. Owszem, chorują, bo nie ma szczepienia na wszystkie możliwe wirusy i bakterie. Nikt nie uniknie przeziębienia czy anginy. Istotą szczepienia jest to, by organizm wytworzył przeciwciała, uodpornił się. Nie znaczy to, że dziecko nie zachoruje, ale za to jak zachoruje, przejdzie infekcję łagodnie i szybko. Szczepienie nie powoduje powstania jakiejś niewidzialnej bańki, która ochroni nas przed złapaniem zarazków, bo te się odbiją od niej jak piłka od ściany czy ziemi. One dostaną się do krwi, ale nie zdążą się namnożyć i wywołać poważnej infekcji, bo przeciwciała zdążą je zwalczyć;
  • ospę ma się tylko raz – Ospa i choroby, na które człowiek się uodparnia na całe życie po ich przejściu, są tematem dość kontrowersyjnym, ale ospa szczególnie. Jedni rodzice nawołują, żeby szczepić, a inni nie tylko nie szczepią, ale urządzają „ospa party”, gdzie zdrowe dzieci mają zetknąć się z chorymi i zarazić. Oczywiście, ospa nie jest ciężką chorobą. Zazwyczaj to trochę gorączki i swędząca wysypka. To wirus, nie ma więc na niego leku, a lekarz przepisuje zazwyczaj coś na złagodzenie swędzenia krostek, bo nie wolno ich drapać. Jednak wiadomo, że im młodsze dziecko tym ciężej przejdzie chorobę, a ospa może mieć niebezpieczne powikłania. A może właśnie to dzieci szczepione przechodzą ospę w tak łagodny sposób, a nieszczepione mogą mieć kłopoty?;

No dobra, wystarczy tych bezsensownych powodów nieszczepienia. Teraz przejdźmy do tego, jakie mogą być jego skutki. Otóż dzieci nieszczepione są narażone na poważne choroby, na które nie otrzymały szczepień. Każde przeziębienie obniża odporność, co powoduje, że takie dziecko łatwo może złapać coś poważnego. Nawet szczepione dziecko może złapać krztusiec, ale najwyżej solidnie pokaszle. Jednak jeśli zetknie się z niemowlakiem (np. młodszym bratem w domu), to może dojść do tragedii. Jakiś czas temu pewna lekarka pediatra opowiadała, że do przychodni przyszły raz dwie mamy. Jedna z kaszlącym strasznie dwulatkiem, a druga z tygodniowym noworodkiem na pierwszą wizytę lekarską po urodzeniu. Jak się później okazało, dwulatek był nieszczepiony i miał krztusiec, który sprezentował niewinnemu noworodkowi, który nie zdążył zostać zaszczepiony, bo jeszcze za wcześnie. Maleństwo trafiło do szpitala i ledwo uszło z życiem. Czytając kiedyś tą opowieść pomyślałam sobie, że gdybym miała niemowlaka i jakiś nieszczepiony dzieciak mi go zaraził jakimś świństwem, przez co mój maluch otarłby się o śmierć to ja bym nie darowała jego matce… Kolejna rzecz to to, że przed inwazyjnymi zabiegami i badaniami (nawet gastroskopią) lekarze pytają czy jest się szczepionym. Może i nawet mogą nie zrobić zabiegu jeśli szczepienia nie ma. Jeśli chcemy wyjechać na wczasy w jakieś egzotyczne miejsce to też musimy się zaszczepić na choroby typowe dla tego miejsca, by czegoś stamtąd nie przywieźć. Tymczasem właśnie również wielu dorosłych się nie szczepi. Przeważnie dlatego, że koszty szczepień dla osób dorosłych są bardzo duże. Poza tym chyba wielu dorosłym wydaje się, że jak zostali zaszczepieni jako dzieci, to teraz im szczepień nie trzeba. Potem sami łatwo zarażają się od dzieci i to nawet poważnymi rzeczami.

Ja zazwyczaj mało choruję. Przeważnie zimą, jak niemal każdy, ale zwykle jest to kilkudniowa infekcja grypopodobna. Sama nie mam jeszcze dzieci. Jestem za to ciocią trójki chłopców. Jeden chodzi do 1 klasy, drugi do przedszkola, a trzeci do żłobka, no, powinien chodzić do żłobka, ale co z tego, że pójdzie jak trwa to parę dni i zaraz jest chory. Pomagamy więc bratu i bratowej, którzy pracują, razem z mamą. Ja odbieram najstarszego chłopca ze szkoły, a mama jest w domu z najmłodszym. Nie pamiętam kiedy ostatnio tak chorowałyśmy jak tej zimy. Ja to zaczęłam już jesienią chorować. Miałam przerwę na Święta, a jak po Nowym Roku wróciłam to od nowa. Najmłodszy chłopiec jest cały czas w domu. Całą zimę. I mimo to choruje. Zaraża się od chłopaków, którzy przynoszą, jeden przez drugiego, zarazki z przedszkola i szkoły. Są szczepieni oczywiście, ale tak jak mówię, szczepienia nie chronią na 100% i nie ma szczepień na przeziębienia, anginy itp. Oni się zarażają w przedszkolu i szkole od dzieciaków, które przychodzą chore, a nawet są pewnie nieszczepione. To jest naprawdę dramat. Uważam, że przedszkola, żłobki i szkoły powinny sprawdzać karty szczepień i jak dziecko jest nieszczepione – dziękujemy, do widzenia. Poza tym uważam, że przedszkolanki i opiekunki w żłobkach powinny mieć możliwość powiedzieć to samo rodzicom, którzy przyprowadzają chore dzieci – dziękujemy, do widzenia, a jak rodzic się obruszy i pójdzie ze skargą do dyrektorki, że płaci, to ma prawo dziecko zostawić zawsze, powinien usłyszeć, że kasy przecież nie straci, tylko dostanie z powrotem lub później zapłaci mniej. Decyzja należy do niego. Kiedyś odbierałam przedszkolaka i pani mi powiedziała, żeby uprzedzić jego mamę, że jest infekcja w przedszkolu, niech obserwuje dziecko. Teraz wreszcie idzie wiosna i mamy nadzieję, że dzieciaki wreszcie przestaną tak chorować… do następnej jesieni.

Na koniec chcę dodać, że wpis powstał na podstawie obserwacji podczas opieki nad bratankami, a także z faktów zapamiętanych z innych czytanych przeze mnie niegdyś artykułów. Nie jest to moje wymądrzanie się. Może i nie mam swoich dzieci, ale widzę dużo i zamierzam poruszać takie tematy. To co widzę uczy mnie też jak postępować z dzieckiem, jak wychowywać i jakim rodzicem nie być. Dzięki temu, jeśli będzie mi dane być kiedyś matką, wiem, że będę dobrą matką. Zabronić mi wypowiadać się na takie tematy to jak zabronić lekarzowi mówienia o chorobach, bo na nie nie chorował.

Sezon na chorowanie niby się kończy, ale trzeba pamiętać, że przedwiosenna i wiosenna pogoda też bywa zdradliwa. Raz zimno, raz ciepło. Już było kilka dni z temperaturą powyżej 10 stopni, a teraz znów mroźna zima. Kiedy temperatura podskakuje w górę, my zrzucamy zaraz zimowe kurtki, czapki, szaliki. To jest u nas ciekawe. Latem przyzwyczajamy się do upałów i kiedy pojawi się temperatura w okolicach 10 stopni na plusie to jest nam zimno i zaczynamy zakładać kurtki, a po zimie kiedy pojawi się taka temperatura to kurtki zrzucamy. Niby nie zarażamy się poprzez przemarznięcie, zmoknięcie, tylko przez styk z zarazkami, no ale przemarznięcie działa na naszą odporność i łatwiej coś złapać wtedy. Na wiosnę też nie brakuje infekcji. Przypomnę tylko, że ważne jest też to w jaki sposób się leczymy. Na wirusy jedynym lekiem jest odpoczynek i to co może złagodzić objawy. Nie powinniśmy więc lecieć z grypą do lekarza, bo ten przepisze nam antybiotyk na wirusa… a tymczasem z grypą można spokojnie poradzić sobie domowymi sposobami. Pisałam o tym TUTAJ. Zapraszam do poczytania! Zauważam, że czytane są chętnie nawet najnowsze posty, ale dalej mało kto zagląda. Przeniosłam ten blog z innej platformy i wiele wpisów jest dawnych. Myślę, że warto się zagłębić. Nie bójcie się, że stracicie czas. I nie bójcie się pisać, ja jestem otwarta na ciekawe dyskusje pod wpisami!