Felieton: Wakacje i wakacyjne „atrakcje”
I znowu są wakacje, a jak wakacje i lato, to znów jak bumerang wracają tematy związane z zakończeniem roku szkolnego, wyjazdami czy coraz bardziej kapryśną letnią aurą. Wraca znów wiele rzeczy, o których można trąbić i trąbić, a i tak do ludzi nic nie dotrze. Powtarzają się zdarzenia, które nie powinny mieć miejsca, bo ludzie powinni wyciągnąć wnioski po poprzednich, ale nie potrafią. Pora więc na wakacyjny felieton z paroma tematami do przewałkowania po raz kolejny.
Szóstki – geniusz, trójki – nieuk
Jak tylko zakończy się rok szkolny, Social Media zalewają zdjęcia świadectw. Zarówno rodzice, jak i szkoły pękają z dumy, chwaląc się wybitnymi wynikami uczniów. Ale czy na pewno te wyniki są takie wybitne? Nie chcę tu nic umniejszać moim dwóm bratankom, z których jestem dumna (obaj świadectwa z paskiem, a najstarszy, autystyk, znalazł się w dziewiątce najlepszych uczniów w szkole), ale nie chcę stawiać niżej od nich najmłodszego, który paska nie uzyskał. Mam wrażenie, że same 5 i 6 to mają głównie uczniowie, którzy mają łatwość uczenia się, a do tego mają presję lub pomoc ze strony rodziców. Ta pomoc często jest w dodatku przesadzona, bo rodzice robią za dzieci prace domowe czy plastyczne, byle ich dziecko dostało 6 i było najlepsze w klasie. Często te szóstki dzieci są raczej szóstkami rodziców. Jak widzę rysunki nadsyłane na konkurs Choinki Jedynki przed świętami albo raz widziałam jakiś konkurs na stronie jednego z banków i rysunki w komentarzach, to po większości widać rękę rodziców. Piękny, staranny rysunek, świetna kolorystyka, proporcje i podpisane Jaś 6 lat. W tym wieku to esy-floresy i mazaje dzieci rysują.
Brakuje w szkołach docenienia uczniów, którzy może paska nie mają, ale muszą włożyć więcej pracy, bo mają trudności, czy muszą uczyć się całkiem sami, bo rodzice mają ich w dupie z powodu najważniejszej pracy. Brakuje doceniania postępów. Doceniania uczniów, którzy ledwo przechodzili z klasy do klasy i nagle jakoś wyszli na te tróje albo uczniów dwójkowo-trójkowych, którym udało się ciężką pracą wyjść na czwórki. Pamiętam jak na koniec liceum w mojej szkole postanowiono nagrodzić wszystkich, którzy uzyskali średnie powyżej 4. Znalazłam się w tym gronie i było to miłe docenienie. Pamiętam też, że z zazdrością patrzyłam na najlepszych, którzy wychodzą wyróżnieni na środek sali przy całej szkole i odbierają świadectwa z rąk dyrektora oraz dostają nagrody.
Zawsze byłam uczennicą czwórkową, a to dlatego, że miałam trudności z nauką tego, co nie wzbudzało mojego zainteresowania. Nawet w obrębie jednego przedmiotu miałam tematy, które potrafiły mnie zafiksować i dostawałam 6 ze sprawdzianu czy z odpowiedzi, jak i tematy, które mnie mniej interesowały i do dziennika trafiały obok szóstek i piątek trójki i czwórki, przez co ostatecznie na koniec roku wychodziły przeważnie czwórki. Mniej gnębienia i docenianie postępów – tego w polskich szkołach brakuje ogromnie. Jest tylko przeładowany program (ma być odchudzony, ale to też budzi kontrowersje, bo który pomysł naszych polityków ich nie budzi), pędzenie z materiałem, masa zadań domowych i wieczne ciśnienie na oceny. Nie tędy droga.
Wakacje – początek i od razu tragedie
Ledwo wakacje się zaczęły, a już tragedia tragedię pogania. Zacznę od plagi ogłoszeń o zaginięciach nastolatków. Nawet już 11 latki uciekają z domów. Do tego jeszcze utonięcie 9-latki, która, jak się okazało, była oczywiście bez opieki, a ludzie mają wszystko gdzieś, zapominając, że tonący nie ma jak wołać o pomoc. Zaczyna się. Bo rodzice wakacji nie mają, to myślą, że mogą zostawić dziecko samo w domu razem z kluczem albo puszczać samopas, bo dzień długi, ciepło, a co tam. Prawo pozwala, żeby już od 7 lat łazić samopas, to rodzice puszczają. Na czas pracy można zapewnić opiekę – są zajęcia w szkołach, półkolonie albo babcie, dziadkowie, ciocie. Ale najprościej dziecko samo w domu zostawić i nawet nie zabrać mu klucza, a potem zadowoleni siedzieć w robocie mając gdzieś co robi dziecko, czy wszystko jest ok, czy gdzieś nie polazło.
Ręce mi opadają i jednocześnie bierze śmiech, jak pod moimi komentarzami zwracającymi uwagę, że nawet dziecko w wieku 10 lat nie powinno łazić samopas, roi się od odpowiedzi typu: „jak ja byłem w tym wieku to wszędzie sam chodziłem”, „Ja już chodziłam sama do szkoły i to 10 km przez las”, „Bawiliśmy się sami, bez rodziców na osiedlu/placu zabaw i nic nam się nie stało jakoś”. No tylko się cieszyć! Ale warto pamiętać, że czasy, kiedy my byliśmy dziećmi były zupełnie inne. Chodziło się na nogach do szkoły, bo nie było wyjścia (rodzice jeszcze aut nie mieli, a autobusów też nie było wiele albo wcale), a do tego chodziło się gromadnie, bo szli wszyscy, a nie jedna czy dwie osoby. Ponadto zapominamy, że kiedyś wśród ludzi była większa empatia, zaufanie i mniej było przestępców, pedofili itd. Dziś nigdy nie wiadomo, kogo się spotka, kogo spotka nasze dziecko, panuje znieczulica i brak zaufania. Dawniej można było iść samemu na plac zabaw, bo zawsze był ktoś dorosły z mniejszym dzieckiem i w razie czego pomógł, a dziś? Są rodzice z kilkulatkami, ale dzieci się bawią, a mamusie i tatusiowie na ławeczkach z nosami w telefonach. Mają w dupie nawet własne dzieci, a co dopiero obce.
Zanim się zostawi dziecko w domu albo puści dziecko samo z domu, należy je do tego stopniowo przygotowywać. Trzeba ocenić stopień rozgarnięcia dzieciaka, ustalić pewne rzeczy związane z bezpieczeństwem. Uczyć, że nie wolno rozmawiać ani iść z obcymi ludźmi i dopilnować, żeby dzieciak zawsze wziął ze sobą telefon czy smartwatch albo opaskę, zależy, co ma. Zadbać o to, aby dzieciak umiał zachować spokój, pamiętał gdzie mieszka, wiedział, jak zareagować, kiedy zaczepi go ktoś obcy, co zrobić, jeśli się zgubi. No i najlepiej puszczać dziecko wtedy, kiedy wiadomo, że idzie gdzieś z kolegami, a nie całkiem samo. A zanim się zostawi samo w domu na pół dnia, należy zacząć od pół godziny, godziny i nauczyć dziecko np. bezpiecznego odgrzania sobie obiadu.
Śmieszą mnie takie słowa mamusiek, że „przecież do kaloryfera nie przywiążę” albo „nie będę za rączkę prowadzić do osiemnastki” i „trzeba uczyć samodzielności, a nie wychować nieudacznika”. Tak, trzeba, ale nauka samodzielności to nie puszczanie samopas ani zostawianie w domu samego dzieciaka, zwłaszcza takiego do lat 10 -11, na pół dnia. To stopniowe pozwalanie na wykonywanie samemu różnych czynności, a nie skazywanie nagle na samodzielność dziecka, które jeszcze nigdy i nigdzie samo nie było.
Kapryśna letnia aura i ludzka bezmyślność
Czas na zmianę tematu. Raz upał, raz burze – oto kapryśna letnia pogoda, a burze coraz częściej są gwałtowne i przynoszą niemałe szkody. Ludzie jednak nie zdają sobie sprawy, że burze nie zagrażają tylko budynkom czy uprawom, ale także zdrowiu i życiu. Zacznijmy od nagrywania filmików. Łowcy burz wiedzą, jak robić to bezpiecznie. Zwykli ludzie niekoniecznie. Stoją z tymi telefonami w oknach, na tarasach, a co gorsza, nagrywają burzę jadąc samochodami. Nie dość, że się nie zatrzymają, to jeszcze nagrywają. Tylko zgłaszać to na policję. Jak zapłacą srogi mandat to może przestaną się tak bawić. Co nawałnica to słychać o tym, że kogoś przygniotło drzewo w parku albo w aucie albo, że przewróciło łódkę/jacht na jeziorze. Kto normalny wychodzi z domu i łazi w czasie burzy po parkach czy lasach? I kto normalny pływa sobie łódką w czasie burzy? Wiedząc, jakie obecnie są to potężne nawałnice to naprawdę głupota. Można naprawdę zakończyć swoje wakacje fatalnie, nawet na cmentarzu, jak wspomniana wyżej 9-latka.
Jeszcze większa głupota to wychodzenie w góry, kiedy zapowiadane są burze i nieśledzenie prognoz czy map z wyładowaniami. Nic nie nauczyła ludzi tragedia na Giewoncie, gdzie piorun rąbnął w ponad 100 osób. Niedawno w mediach huczało o akcji ratunkowej w Górach Izerskich, gdzie wymyśliła sobie wycieczkę jakaś szkoła specjalna. Jacy rodzice się na to zgodzili i za to zapłacili? Przecież do szkół specjalnych chodzą dzieci chore, niepełnosprawne, wymagające cały czas opieki rodziców i nienadające się na chodzenie po górach. Akcja ratunkowa była nie po niczym innym, jak po uderzeniu pioruna w dzieci i opiekunów. Ponad 20 osób. Szczęśliwie obyło się bez takiej tragedii, jak na Giewoncie, ale bezmyślność nauczycieli, którzy zabrali dzieci, i to niepełnosprawne, w góry w taką pogodę jest porażająca. Nie ma to jak zafundować traumę jako atrakcję. Te dzieci będą się pewnie bały panicznie każdej burzy do końca życia.
Wakacje na lotnisku, czyli lot(eria)
Do poruszenia tego tematu zainspirowała mnie jakaś awaria na lotnisku w Manchesterze. Lato to czas wzmożonych wyjazdów na wakacje, również oczywiście za granicę, a jak za granicę, to nie ma to jak samolot – bo, przede wszystkim, szybko, a to liczy się bardziej, niż ceny biletów. Uwielbiam gry słowne, stąd w nagłówku zapis „lot(eria)”, bo niestety podróże samolotem to bardziej loteria, niż loty. Nigdy nie wiadomo, czy lot nie będzie opóźniony albo, co gorsza, odwołany. A o tym nikt nie raczy poinformować wcześniej, tak jak o tym, kiedy będzie ten lot, żeby nie fatygować się na lotnisko i nie musieć tam koczować. Zazwyczaj jest tak, jak było w Manchesterze – chaos, nikt nic nie wie i koczowanie na lotnisku, spanie na twardej, zimnej podłodze, brak jedzenia itd. Czy za to się płaci kupując bilet? Chyba nie.
Nikogo, kto odwołuje loty, nie obchodzi to, że pasażerowie mają ograniczony urlop i nie mają ochoty spędzić połowy na lotnisku. To żadna atrakcja turystyczna, a lecieć na dwa dni z Polski na Majorkę to się raczej nie opłaca. Jak ktoś ma tydzień urlopu, to ma tydzień i chce na ten tydzień wylecieć, a nie ugrzęznąć na lotnisku. I jak rodzice mają wytłumaczyć dzieciom, że wymarzone wakacje się zwakacjowały albo, że będą znacznie krótsze? Ale odwołujący loty mają to daleko w czterech literach, tak jak to, że wśród pasażerów mogą być też tacy, co wcale na wakacje nie lecą. Co ma w takiej sytuacji począć ciężko chory człowiek albo rodzice z ciężko chorym dzieckiem, którzy po uzbieraniu cudem kilkuset tys. albo kilku milionów lecą na operację ratującą życie i muszą w ustalony dzień stawić się w szpitalu w Ameryce czy gdzieś? Mają stracić pieniądze, stracić szansę na zdrowie albo i życie? Nawet niewinne niczemu, cierpiące dziecko? Gówno to obchodzi kogokolwiek na lotniskach i to jest paranoja.
Ponadto jeszcze najlepsze – kiedy słyszałam w radio o tym Manchesterze, padły słowa, że część bagaży odleciała innym samolotem. Jak to jest możliwe? Bagaże powinny lecieć tym samym, co pasażerowie, zwłaszcza że w lukach bagażowych są przewożone często również zwierzęta. Czy naprawdę tak trudno pomyśleć o tym, że w bagażach są rzeczy niezbędne na co dzień? Czy tak trudno pomyśleć, że w bagażu mogą być leki czy jakiś sprzęt chorego człowieka, dziecka, które bez tego może nawet umrzeć? To jest chore, co się dzieje na lotniskach. Nie potrafią nad niczym zapanować. Nie potrafią zapewnić żadnej alternatywy ani pewnie zwrócić kosztów straconych wakacji, bo przecież wiele osób wyjeżdża z biurami podróży i ma wszystko opłacone albo samemu opłaca jeszcze przed wyjazdem hotel. Nigdy tego nie zrozumiem i odbiera mi to ochotę na podróże samolotem.
Kończąc felietonowe, letnie rozważania życzę Wam udanych, spokojnych, gorących i, przede wszystkim, bezpiecznych wakacji, ale o to, żeby wakacje były bezpieczne dla Was i Waszych pociech, musicie zadbać sami. Nikt za Was tego nie zrobi. Życzę też jak najmniej sytuacji, na które nie ma się wpływu, bo to jest coś, co może całkowicie wakacje zepsuć.
_______________________________________________________
Utrzymanie bloga też kosztuje. Jeśli więc podoba Ci się to, co piszę, postaw mi symboliczną kawę, która doda mi energii i bardzo pomoże w rozwoju bloga, który jest moją pracą i pasją. Będę Ci bardzo wdzięczna za docenienie i wsparcie, a jak mogę okazać Ci wdzięczność – zobacz tutaj!