Mamy luty. Jedni studenci są w trakcie sesji, inni może już po. Dla mnie to czas przywołujący wspomnienia. Skończyłam studia 2 lata temu, ale pamiętam bardzo dobrze czas kiedy sama zaczynałam kolejne lata. O studiach mówi się dużo od zawsze, ale dawniej mówiono tylko w dobrym świetle, a dziś już niekoniecznie. Dlaczego? Dawniej każdy chciał iść na studia. Każdy marzył o tym, by dostać się tam gdzie chce i o tym, by je skończyć. Każdy chciał być wykształcony. Dawniej jeszcze wykształcenie się liczyło. Wiadomo, nie świadczy ono o tym jak ktoś jest mądry i inteligentny, ale trzeba mieć wiedzę i umiejętności, żeby móc pracować w danej branży. Dawniej wystarczyło skończyć technikum ekonomiczne i można było pracować w księgowości. Dziś koniecznie musi być skończona rachunkowość, a najlepiej zrobiona podyplomówka, a nawet jeszcze jakiś kurs. Pracodawcy nadal często wymagają wyższego wykształcenia, zwłaszcza do pracy biurowej, ale zdecydowanie bardziej liczy się doświadczenie. Tak więc, dawniej każdy chciał iść na studia, więc szedł do liceum, a zawodówki były uważane za przytułki dla nieuków, którzy nie mieli szans dostać się gdzie indziej, a dziś coraz więcej osób wybiera właśnie je, a także technika. Po tych szkołach ma się już wyuczony zawód i nie musi się iść na studia. Na wartości zaś tracą licea ogólnokształcące, bo nie kształcą w kierunku zawodowym, a jak sama nazwa wskazuje, ogólnie. Po samej maturze pracy nikt nie da, na studia trzeba iść. Jednak te najbardziej oblegane kierunki jak ekonomia, zarządzanie, socjologia, psychologia, pedagogika, prawo, nie dają gwarancji zatrudnienia, jak i ogólne kierunki na uczelniach technicznych. Po ogólnym kierunku ma się wiedzę z różnych dziedzin, ale po trochu. Nie jest się z niczego specjalistą choć ma się wyuczony zawód. I co z tego, że na każdym kierunku studiów jest praktyka zawodowa? Każdy wie jak ona wygląda. Często nie ma się co robić, bo nikt nie chce tracić czasu na uczenie praktykanta i szukanie mu zajęć, albo jedyne co robi to coś skseruje, posegreguje czy zrobi kawę. Ja na szczęście trafiłam dużo lepiej. Miałam masę pracy i było super. Dziś uczelnie raczej są nazywane taśmową produkcją magistrów. Studentów jest coraz mniej, bo nie dość, że na uczelnie wkraczają roczniki z coraz większego niżu demograficznego, to jeszcze wielu wybiera technika czy zawodówki i na studia się nie decyduje. Tak więc uczelnie przyjmują ilu studentów się da i coraz mniej odpada po kolejnych semestrach. Dlaczego tak jest? Jak nie wiadomo o co chodzi to chodzi oczywiście o pieniądze. Im więcej uczelnie mają studentów, tym więcej dostają pieniędzy od państwa, a i od samych studentów, bo opłat różnych jest co niemiara. Lawina magistrów wychodzi z uczelni w lecie. To ciężki czas dla pracodawców, bo oczywiście nowi magistrzy zabierają się za szukanie pracy. Nie jest łatwo spośród CV magistrów, którzy czasami nawet nie potrafią ich dobrze napisać, wybrać odpowiednie osoby na stanowiska. Niby absolwenci techników czy zawodówek mają takie same początki jak i magistrzy, ale pracodawca mając przed sobą dwa CV, technika i magistra bez doświadczenia, wybiorą jednak zwykle technika. Dlaczego? Bo technik ma umiejętności praktyczne. Magister zaś ma głównie wiedzę teoretyczną, a pracodawcy szukają osób nie tylko z wiedzą, ale i umiejętnościami, a najlepiej doświadczeniem.
Jednak studia wcale nie są złe. Wręcz przeciwnie, polecam je każdemu, nie tylko osobom chętnym na jak najwięcej wiedzy. Mają naprawdę sporo zalet:
– są okresem przejściowym między końcem dzieciństwa, a taką prawdziwą dorosłością
– uczą samodzielności
– uczą zorganizowania
– uczą racjonalnego wydawania pieniędzy, a nawet oszczędzania
– absolwent uczelni wyższej jest elastyczny i łatwiej może się przekwalifikować jeśli ma problem ze znalezieniem pracy w swoim zawodzie
– są dobrym czasem dla niezdecydowanych co chcą robić
– studenci mają wiele zniżek (kino, teatr, basen, siłownia, bilety mpk/PKS/PKP)
– dają możliwość poznania nowych, ciekawych, najróżniejszych ludzi, miejsc
– są ostatnim czasem kiedy ma się wakacje i to dłuższe niż w czasie szkoły
Można by długo wymieniać. Kiedy ja szłam na studia, cieszyłam się strasznie, bo chciałam się usamodzielnić. Dotąd byłam uziemiona w domu przez problemy zdrowotne, ale i nie tylko. Cieszyłam się więc, że mogę się z niego wyrwać. Wspominałam już w którymś wpisie, że mama zabrała mnie z miasta na wieś. To był dobry krok. Miałam najwspanialsze dzieciństwo jakie można mieć. Mimo wszystko. Kiedyś o tym napiszę. Jednak kiedy przyszedł koniec liceum, chciałam wyjechać, znaleźć się z dala od rodziców i przekonać czy sobie poradzę. Poradziłam sobie znakomicie. Okazało się nawet, że z samodzielnością nie mam większych problemów. Cieszę się więc, że miałam taki okres przejściowy po dzieciństwie i mogłam się spokojnie przekonać i douczyć różnych rzeczy, bo wejście z impetem w dorosłość, jak to bywa po zawodówce czy technikum, nie byłoby jednak dla mnie takie proste. Wspomniałam wśród zalet studiów o tym, że są dobrym czasem dla niezdecydowanych. Liceum właśnie też. Ja byłam taką osobą. Uczyłam się raczej przeciętnie, nie wykazywałam większych zdolności z żadnego przedmiotu. Tyle co lubiłam matematykę i geografię nieco bardziej niż resztę. Chciałam iść do liceum i na studia, jak każdy, ale też dlatego, że idąc do technikum czy zawodówki musiałabym zdecydować się na konkretny zawód i się go uczyć, a w liceum wybiera się tylko profil wg rozszerzonych przedmiotów. Wiadomo jaki ja chciałam, ale miałam pecha. Nie byłam w stanie iść do liceum do Krakowa, zostałam więc na wsi i poszłam do liceum w pobliskim miasteczku. Jednak test gimnazjalny poszedł mi trochę gorzej niż myślałam i brakło mi punktów do szkoły o wyższym poziomie. Zawsze tak jakoś miałam. Łatwiej zapamiętywałam to co chciałam pamiętać. Niby wydawało mi się, że napisałam całkiem dobrze sprawdzian, a potem się okazywało bezlitośnie, że jednak nie do końca. Może to ma związek z zespołem Aspergera, co do którego mam u siebie podejrzenia? Dostałam się później do drugiej szkoły, ale wtedy do akcji wkroczył pech, bo tuż przed początkiem roku szkolnego dostałam telefon, że nie będzie tej klasy mat-geo, bo jest za mało ludzi. To była rozpacz. Nie wiedziałam co mam robić. Mat-fiz? Żałuję, że nie poszłam do tej klasy, a wszystko przez fizykę. Bałam się braków, bo w gimnazjum miałam nauczyciela, który nic nie umiał wytłumaczyć. Skończyło się na absolutnej przeciwności, ale mimo to matmy było sporo. Ja i tak potem bałam się, że bez rozszerzenia nie zdam matury z matmy i wybrałam co innego. Byłam ostatnim rocznikiem, który miał wybór. I żałuję, bo jak widzę dzisiejsze matury, to bez powtarzania materiału bym zdała, a po powtórce byłby to wysoki wynik. Nie wypaliło to co chciałam i kompletnie się posypałam. Matura wypadła mi też przeciętnie i miałam lekkie problemy z dostaniem się na uczelnię tam gdzie mniej więcej chciałam. Musiałam się jednak gdzieś zaczepić. Miałam zresztą ograniczony wybór. Nie wyobrażałam sobie zmarnować okazji powrotu do ukochanego miasta no i miałam pewne mieszkanie – po rodzicach, tak więc inne miasto niż Kraków nie wchodziło w grę. Do tego przy nie najlepszej sytuacji materialnej w rodzinie, w rachubę wchodziły tylko państwowe uczelnie i studia dzienne. Dostałam się na UR, na kierunek ekonomiczno-rolniczy. Myślałam, że po semestrze gdzieś się przeniosę, ale spodobało mi się zróżnicowanie przedmiotów i stwierdziłam, że zostaję, bo to może mi pomóc zdecydować w końcu co chcę konkretnie robić.
Studia pomagają nie tylko usamodzielnić się jeśli chodzi o zajmowanie się domem, sobą i załatwianie różnych spraw, ale też nauczyć się podejmowania decyzji, czasem trudnych. Pierwsza czasem może pojawić się już przed studiami, bo, dostajesz się na dwie uczelnie i musisz coś wybrać. Jednak taką pierwszą decyzją, czasem trudną do podjęcia jest mieszkanie. Ja tego uniknęłam – mieszkałam z bratem w mieszkaniu po rodzicach, ale mało kto ma tak dobrze. Do wyboru zwykle są dwie możliwości – akademik i wynajęcie mieszkania/pokoju, przy czym pokój jest tańszy. Z akademikiem wydaje się być najłatwiej – złożyć papier na uczelni i czekać. Jednak nie każdy dostaje miejsce w akademiku. Każdy powinien wiedzieć, że miejsca są przyznawane nie tylko wg odległości od domu do uczelni, ale też w kolejności ze względu na staż studencki. To znaczy, że najpierw akademiki obsadza się „kotami”, a potem kolejnymi rocznikami. Tak więc im starszy rocznik tym mniej szans, a jak ktoś czeka spokojnie na akademik i go nie dostanie to robi się problem, bo wtedy kiedy są decyzje jest już trudno o znalezienie mieszkania lub choćby pokoju. Po tym jak wyprowadził się do nowego mieszkania mój brat, nie było mi łatwo znaleźć współlokatorów, a byli mi potrzebni. Jestem odludkiem, cenię sobie przestrzeń i prywatność, więc najlepiej bym się czuła mieszkając sama, ale warunki finansowe na to nie pozwalały. Miała zamieszkać ze mną przyjaciółka ze swoją koleżanką, które nie mogły znaleźć mieszkania. Dla koleżanki jednak wszędzie było ode mnie za daleko, więc szukały dalej, a ja trzymałam mieszkanie w razie czego. Nagle się okazało, że będę miała współlokatorów (kuzynkę i jej wtedy jeszcze narzeczonego), którzy kończąc pierwsze kierunki i studiując już tylko na drugich, chcieli dostać akademik, złożyli papiery i spokojnie czekali. Oczywiście nie dostali i zrobił się problem. Oto przykład najlepszy, że wykształcenie nie idzie w parze z mądrością i inteligencją. O mieszkaniu ze współlokatorami i o tym co jest lepsze – mieszkanie, pokój czy akademik napiszę innym razem, bo byłoby tu już tego za dużo.
Studia uczą też zorganizowania. Dostajemy plan zajęć i na jego podstawie rozplanowujemy sobie poszczególne dni – kiedy musimy wyjść z domu, kiedy wrócimy, kiedy możemy coś zjeść. Szczególnie osoby wybierające studia na dwóch kierunkach uczą się zorganizowania, bo to oni sami muszą postarać się o takie zmiany w planach zajęć, by zajęcia z obu kierunków ze sobą nie kolidowały. No i jeszcze trzeba zadbać, by był czas na ewentualne nagłe sprawy do załatwienia, wizyty u dentysty czy innych lekarzy i własne przyjemności – impreza, siłownia, kino. No i żeby mieć czas na naukę kiedy trzeba przed kolokwium albo sesją przysiąść nad notatkami. Wracając do podejmowania decyzji, musimy przemyśleć też kwestie finansowe. Skąd będziemy mieć pieniądze? Mamy kilka możliwości – stypendium z uczelni, również naukowe jeśli mamy dobre oceny, pomoc rodziców, pożyczka studencka lub dorywcza praca. Na pracę mogą sobie pozwolić głównie studenci zaoczni, mający zajęcia raz na dwa tygodnie w weekendy i całe tygodnie wolne. No i ci, którzy studiują na uczelniach prywatnych, nie tyle mogą, co muszą pracować, żeby mieć na czesne, no chyba, że mają takich bogatych rodziców. Zwykle jednak tych pieniędzy miesięcznie nie jest dużo. Tylko kujony zgarniające stypendium naukowe mają więcej. Studia uczą nas więc rozsądnego wydawania pieniędzy, a nawet oszczędzania. Każdemu zdarza się, że zobaczy fajną bluzkę czy buty za witryną sklepu. Dowie się o koncercie ulubionego zespołu. Tylko trzeba się zastanowić czy po wydaniu kasy na zachciankę nie braknie pieniędzy na ważniejsze rzeczy. Tu przydaje się umiejętność priorytetyzowania wydatków i spraw. Ja zawsze na początku miesiąca kiedy dostałam już wszystką kasę (stypendium, kasę od współlokatorów), robiłam sobie plan wydatków. Liczyłam ile wydam na opłaty, a z reszty oszacowałam ile mogę mniej więcej wydać na jedzenie i jakieś dodatkowe rzeczy/ewentualne zachcianki. Do tego zawsze zostawiałam sobie sto złotych na niespodziewane wydatki typu awaria w mieszkaniu czy leki w razie choroby. Jeśli niespodziewanych wydatków nie było to stówka zostawała i dzięki temu potrafiłam uzbierać z tysiaka na czas wakacji kiedy nie dostawałam żadnych pieniędzy. Jak się chce, to się da!
Na studiach można poznać wielu nowych ludzi. Nawet nie tylko ze swojego roku, bo na uczelni stykamy się z masą studentów różnych kierunków i roczników. Do tego jeśli mieszkamy w akademiku to jest jeszcze więcej ludzi. Na moim roku wiele osób kontaktowało się ze starszymi rocznikami z naszego kierunku, by podpytać o profesorów, o zajęcia, a zwłaszcza o egzaminy z danego przedmiotu u danego wykładowcy. Ja ograniczyłam się do ludzi z mojego roku, których, zwłaszcza na początku było bardzo dużo. Ograniczyłam się do grupy ćwiczeniowej. Nie jestem zbyt towarzyska. Nie nawiązałam jakichś wielkich przyjaźni, bo nie dla mnie było imprezowanie. Wolałam w weekendy odpocząć lub się pouczyć czy przygotowywać prezentacje itp. rzeczy na zajęcia. Ja najlepiej się czuję we własnym domu, we własnym pokoju, dlatego nie wyobrażam sobie mieszkać w jednym pokoju z drugą osobą, no chyba, że byłaby to osoba bardzo mi bliska. W akademiku, gdzie dostaje się zwykle obcą osobę do pokoju, nie dałabym rady. Typowy Aspie-odludek. Utrzymywałam kontakty z kilkoma dziewczynami z grupy ćwiczeniowej. Chodziłam na wykłady, one też, więc wiedziałam, że od nich mogę pożyczyć notatki w razie gdybym nie mogła być na jakimś wykładzie. Jak już zdarzyło mi się nie być na wykładzie to pojedynczym. Za to frekwencja ogólna zawsze była dość marna. Były nawet takie lenie, które może przyszły na 1 wykład albo nawet na żaden. Nieobowiązkowe to nie trzeba iść. Później przychodzi sesja i gwałtu rety, bo nie ma notatek i nie ma się z czego nauczyć. No właśnie, sesja. Teraz jest jej czas, a dla takiej mnie to czas kiedy ją sobie wspominam. Niedługo przed sesją zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Zaczyna się szukanie tych, którzy na wykłady chodzą i żebranie o notatki.  Osoby, które dotąd mnie nie zauważały, nie miały ochoty zagadnąć i się zakumplować, nagle przychodzą do mnie, milutkie jak przyjaciele i uprzejmie proszą o pożyczenie notatek. Nie chodzą na wykłady i ciekawe skąd wiedzą, że ja chodzę? Niekiedy użyczałam notatek, ale do cholery, nie po to na wykłady chodzę i piszę aż mnie boli ręka, żeby potem rozdawać to na prawo i lewo! Poza tym jedna z koleżanek sprzedała mi i paru innym jak robiłyśmy razem projekt na zajęcia opowieść o tym, jak pożyczyła raz jednej dziewczynie notatki. Za chwilę stoi z czymś do ksero, a przed nią grupa chłopaków z roku z jakimś zeszytem z notatkami. Zerknęła dyskretnie i natychmiast poznała swoje pismo. Jej zeszyt, pożyczony jednej dziewczynie, znalazł się nagle w ich rękach bez jej wiedzy i zgody! Podziękowałam jej za to ostrzeżenie i nigdy więcej nikt ode mnie nic nie dostał. Tylko osoby zaufane, którym brakowało jednego wykładu czy coś. Pamiętam jak uczyłam się do sesji. Pamiętam same egzaminy. I śmiać mi się chce jak widzę memy z ludkiem mającym dziwną minę i podpisem ” Twoja mina na widok pytań na egzaminie, kiedy wiesz, że jesteś w dupie”. Jak się jest leniem, nie chodzi na wykłady i nie uczy to się ma taką minę. Ja nie miałam takich problemów. Nawet nie wiecie ile daje chodzenie na wykłady. Slajdy, robienie notatek w zeszycie i wyłapywanie słów wykładowcy sprawiają, że po samym wykładzie wiele się pamięta. Przed egzaminem wystarczy tylko przeczytać notatki raz czy dwa. Jednak są też profesorowie, którzy wolą, żebyśmy na wykładzie raczej słuchali, a materiały przesyłają na maila. Ja nie byłam w stanie uczyć się z druków z niekończącym się tekstem. Ludzie to drukowali, ja nie. Nie miałam drukarki, a kasy mi było szkoda i nie chciałam zawalić się w domu makulaturą. Ślepiłam więc w ten mały ekran laptopa i czytałam te materiały z zeszytem przed sobą, gdzie spisywałam najważniejsze rzeczy. Zawsze jednak trafiło się pytanie o coś, czego nie przepisałam. Takie przepisanie też wiele dawało. Potem przeczytałam jeszcze raz to co spisałam w tramwaju i byłam gotowa na egzamin. Z tego co pamiętam to były trzy rodzaje egzaminów. Pierwszy i dość częsty to test wyboru. Lepszy dla profesorów, bo szybko się sprawdza i nie muszą tyle czytać, co w opisówce. Dla studentów już mniej fajny, bo szczegółowy. Niektórzy się cieszą, bo jak się czegoś nie wie to można „strzelić”, ale u mnie nie dawało to rezultatu. Zawsze strzeliłam źle. Wolałam zdecydowanie drugi rodzaj egzaminów – opisówkę. Dwa, trzy pytania i można było pisać, pisać, pisać. Opisówki lubi każdy, bo można „lać wodę”. Jednak są profesorowie, którzy tego nie tolerują i potrafią nie zaliczyć nawet mimo, że ktoś rozpisał się na pół arkusza papieru kancelaryjnego. Trzeci typ to egzamin ustny. Najmniej lubiany przeze mnie, choć, o ironio, raz cieszyłam się jak małe dziecko, że mam ustny egzamin. Początek lutego, godzina 7 rano, 25 stopni mrozu. Jadę tramwajem, nagle stoimy i stoimy. W końcu drzwi się otwierają – awaria, zerwana trakcja, nie ma prądu. Szłam najszybciej jak mogłam z przystanku Białucha do Ronda Mogilskiego, ze zdrętwiałym nosem, z którego lało się tak, że myślałam, że zaraz będą wisieć mi sople. Wpadłam do autobusu. Dotarłam na uczelnię o 8:30, a egzamin był od 8. Nigdy się tak nie cieszyłam przed egzaminem. Gdyby nie to, że był ustny i kolejność wchodzenia dowolna to miałabym pierwszy termin z głowy. Dlaczego jednak nie lubię ustnych egzaminów? Tak samo jak nie lubiłam nigdy ustnych odpowiedzi w szkole. Wolałam nawet niezapowiedzianą kartkówkę niż ustne pytanie. Przede wszystkim dlatego, że rozmowa nie lubi przerywników w postaci ciszy, a zwłaszcza zadane pytanie. Ktoś kto zadaje pytanie, oczekuje szybkiej odpowiedzi. Nauczyciel też. Jeśli nie odpowiadam na pytanie od razu to dla nauczyciela jest to sygnał, że nie jestem do końca przygotowana. Na kartkówce jeszcze mam chwilę, żeby się zastanowić nad odpowiedzią, a ustnie muszę odpowiedzieć szybko. Ja zawsze mam problem z szybką odpowiedzią. Często muszę zebrać myśli przez chwilę, żeby odpowiedzieć na pytania. W przypadku zwykłej rozmowy, pytający nie słysząc mojej szybkiej odpowiedzi od razu uzna, że go ignoruję. Nie lubię też zasypywać ludzi pytaniami. Kolejne co mnie kwalifikuje pod Aspergera.
Luty to też czas kiedy broniłam mojej pracy inżynierskiej. To była zupełnie inna obrona od magisterskiej. W komisji miałam zupełnie nie znane mi osoby, a pytania dotyczyły całości wiedzy, a nie samej pracy. Pamiętam jak szukałam odpowiedzi na sto pytań, które mieliśmy opracować i nauczyć się do obrony. Trzech odpowiedzi nigdzie nie mogłam znaleźć. Inni też nie mieli. Trafiłam akurat na te trzy pytania, ale udało mi się z tego wybrnąć. Obrona magisterska była zdecydowanie łatwiejsza. I znowu kłania się samodzielne pisanie. Tak jak pisanie notatek na wykładach, samodzielne pisanie pracy magisterskiej sprawia, że wiele zapamiętujemy i prawie nie ma stresu przed obroną. Obrona magisterska była inna niż inżynierska. W komisji oprócz przewodniczącego był promotor i recenzent. Przewodniczący zadał pierwsze pytanie dotyczące pracy – temat, metodyka zbierania informacji itd. I zaczął się mój monolog. Musiał mi przerwać.Cóż, monologi na interesujący, zgłębiony temat – domena Aspie. Potem kolej na pytania od promotora i recenzenta – tu już było trudniej, ale obroniłam się z łatwością. Obrona tak naprawdę jest najbardziej stresująca, ale najłatwiejsza z wszystkich egzaminów na studiach.
Studia to piękny czas, fajny, przejściowy moment między nastoletniością, a dorosłością kiedy przekonujemy się o tym jak jesteśmy przygotowani do dorosłego życia. Ile z domu wynieśliśmy umiejętności potrzebnych nam na co dzień. Douczamy się jeśli czegoś jeszcze nie potrafimy. Sami sobą rządzimy, nikt nie sterczy nam nad głowami, nie pilnuje, niczego nie zabrania. I to jest piękne. Może potem ciężko jest znaleźć pracę, ale warto studiować. Nie rezygnujmy z tego. Nie ma co płakać jeśli nie dostaliśmy się tam gdzie chcieliśmy. Ja tak miałam i nie żałuję tego na jakich studiach byłam. Może i mam trudności ze znalezieniem pracy, ale studia były piękne. Podobało mi się to zróżnicowanie przedmiotów – i przyrodnicze i ekonomiczne i rolnicze i ścisłe i prawo w rolnictwie. Ciekawe studia i ciekawa wiedza. Fakt, że wszystkiego po trochu i z niczego nie jestem specjalistą, ale przynajmniej uczyłam się faktycznie o tym, co mnie interesuje – przyroda i ekonomia. Cieszę się z takiego połączenia, a nie sama ekonomia, zarządzanie, jednostajność i nuda. Polecam studia wszystkim! Nawet na ogólnym kierunku! Szczególnie tym, którzy nie bardzo wiedzą co chcą robić w życiu.