Jak październik, to musi paść temat związany ze studiami. Studenci wracają na uczelnie, pierwszoroczni idą pierwszy raz, a absolwenci, jak ja, mogą tylko wspominać. Kiedyś pisałam już o studiach, chyba nawet rok temu w październiku. Pisałam, że są fajne, bo uczą wielu rzeczy, a przede wszystkim samodzielności – w prowadzeniu domu, pilnowaniu swoich obowiązków, podejmowaniu różnych decyzji, a także uczą zorganizowania. Jeśli chodzi o podejmowanie decyzji, to pierwsze najważniejsze w życiu decyzje podejmujemy sami już przed pójściem do szkoły średniej – musimy zdecydować do jakiego rodzaju szkoły iść i w jakich dziedzinach się uczyć. Natomiast pierwsze decyzje związane ze studiami podejmujemy jeszcze przed maturą. Już wtedy musimy wybrać dalszą drogę, a mianowicie czy idziemy na studia, czy nie i na jaki kierunek, by wiedzieć, z jakich przedmiotów musimy zdać maturę, żeby mieć szanse się na ten kierunek dostać. Po maturze czeka nas rekrutacja. Zwykle wybieramy na początku ze dwie uczelnie, bo jak się nie dostaniemy do jednej, to do drugiej. Najtrudniej mają osoby, którym matura poszła przeciętnie. Problem pojawia się kiedy nie dostaniemy się do żadnej uczelni. Wtedy czeka nas decyzja, czy próbujemy jeszcze się gdzieś dostać we wrześniu, bo wtedy jest rekrutacja dodatkowa po poprawkach matur, czy rezygnujemy i czekamy rok, by powtórzyć maturę. Ja stanęłam przed tą decyzją. Nie dostałam się na wybrane kierunki, ale nie miałam wyboru. Musiałam próbować we wrześniu. Co miałabym robić przez ten rok? Wtedy nie było tylu ofert pracy bez wymogu wyższego wykształcenia, jak dziś. W domu było kiepsko z kasą, więc miałam do wyboru tylko studia dzienne na państwowej uczelni. Dodatkowo miałam do wyboru TYLKO Kraków. Dlaczego? No właśnie, o tym dzisiejszy wpis.
Kiedy wreszcie przebrniemy przez rekrutację, czeka nas kolejna trudna decyzja – gdzie chcemy mieszkać. Już w czasie wakacji trzeba się nad tym zastanawiać. Mnie się upiekło, uniknęłam tego problemu. Jak wiecie, do liceum chodziłam w Mielcu, na Podkarpaciu, niedaleko Padwi, rodzinnej wsi rodziców, bo tam się wychowywałam. Nie miałam wyboru, nie byłam na tyle samodzielna, by wrócić już wtedy do Krakowa, ale od początku sobie mówiłam, że na studia nie biorę pod uwagę innego miasta. Wracam do mojego Krakowa. Zwłaszcza, że mam gdzie mieszkać. Mieszkanie, w którym wtedy mieszkał mój brat,  i w którym ja mieszkałam do jakiegoś 3-go roku życia. Tata dostał je jako służbowe kiedy zaczął pracę w Hucie i sprowadził mamę z braćmi, a ja później już tu się urodziłam. Nie wyobrażałam sobie studiować i mieszkać gdzie indziej. Lokalizacja mi odpowiadała. Mimo, że wszędzie daleko, to jednak przyzwyczajona do wiejskiej ciszy i świeżego powietrza, nie wyobrażałam sobie mieszkać w smogu i zgiełku centrum miasta. Choć dojazd na uczelnię długi, to przynajmniej bez przesiadek. Do tego, jak już wspomniałam, dostałam się na uczelnię dopiero we wrześniu, co sprawiło, że praktycznie nie miałam już czasu na szukanie mieszkania, więc cieszyłam się, że nie muszę już o tym myśleć. Takie osoby, które dopiero we wrześniu dostają się na uczelnie, mają najtrudniej, bo mało czasu na szukanie lokum. Postanowiłam jednak postawić się na miejscu takich osób, które przyjeżdżają z daleka i muszą gdzieś zamieszkać i odpowiedzieć sobie na pytanie – co ja bym zrobiła, gdybym musiała?
W pierwszej kolejności, musimy wiedzieć, co mamy do wyboru. Opcje są trzy:

  1. Akademik
  2. Wynajem mieszkania
  3. Wynajem pokoju

Akademik

Jest najprostszą opcją, więc można by o korzystających powiedzieć, że idą na łatwiznę. Jednak jest też opcją najtańszą. A dlaczego najprostszą? Bo nie trzeba niczego szukać, łazić, pytać. Składa się tylko wniosek o przyznanie pokoju w swoim dziekanacie i czeka. Trzeba tylko, zanim złoży się wniosek, pamiętać o tym, jakie kryteria są brane pod uwagę i mieć pewność, że się je spełnia. A jakie to kryteria? Dokładnie dwa. Pierwsze to oczywiście odległość od miejsca stałego zamieszkania. Na przykład, gdybym ja nie mogła z jakiegoś powodu mieszkać z bratem, to z racji stałego zameldowania od urodzenia w Krakowie nie miałabym szans na akademik, bo musiałabym we wniosku podać krakowski adres, a nie ze wsi gdzie mam tylko zameldowanie czasowe. Drugie kryterium zaś to rocznik. Pierwszoroczni studenci mają pierwszeństwo w przyznawaniu miejsc w akademiku. Potem dopiero następne roczniki po kolei, więc jeśli jesteś studentem studiów magisterskich to nie nastawiaj się, że od razu dostaniesz akademik. Możesz złożyć wniosek, ale jednak czegoś szukaj innego, żeby potem nie było problemu. Poza tym, że akademik jest najtańszy, najłatwiej go dostać i jest blisko uczelni, innych zalet trudno szukać. Za to należy się przygotować na mieszkanie w pokoju z zupełnie obcą osobą, obce osoby w pokojach obok, łazienkę jedną na całe piętro wiecznie zajętą, a w niej i nie tylko w niej brud, syf, smród, alkohol, papierosy, hałas, zero warunków do nauki, odpoczynku, czegokolwiek i jedzenie w stołówce, bo nawet jeśli umiesz gotować, to w pokoju nie masz takich możliwości. Wiem to od koleżanek z roku, które w akademiku mieszkały. Byłam nawet u jednej, gdzie w 5 robiłyśmy grupowy projekt na jedne zajęcia. Pamiętam ten pokoik, mała ciasna klitka z dwoma łóżkami, podwójną szafą, biurkiem i kącikiem z szafką i czajnikiem, gdzie można zrobić sobie kawę, herbatę i kanapkę najwyżej. Zero prywatności, przestronności, trudno się poruszać, a jeszcze przy drugiej osobie… Rano i wieczorem wieczne nerwy, bo łazienka zajęta i zaraz człowiek się spóźni na zajęcia albo nie wyśpi, bo ma wstać o 6 rano na zajęcia od 8. Cieszę się, że nie musiałam mieszkać w akademiku. To byłby dla mnie koszmar. Z dwójką współlokatorów we własnym domu nie brakowało mi nerwów z łazienką, co dopiero kiedy jedna jest na całe piętro czyli na kilkanaście – dwadzieścia kilka osób. Masakra. Ja jestem odludkiem, mało mówię, nie znoszę hałasu, imprez, pijanych ludzi, cenię sobie prywatność, przestronność. Nie umiałabym mieszkać z kimś zupełnie obcym. Właśnie ta jakaś dziwna awersja do ludzi, bo inaczej tego nazwać nie umiem powoduje u mnie podejrzenia zespołu Aspergera. Bo jak inaczej nazwać taki schiz, że jak widzę z daleka kogoś znajomego, to zamiast podejść, zagadać, wolę robić wszystko, by on mnie nie zauważył? Ja zupełnie nie nadawałabym się do mieszkania w akademiku. To nie dla mnie, zwariowałabym tam. Tak więc radzę się dobrze zastanowić nad wybraniem akademika, zwłaszcza jeśli finansowo stać nas na wynajęcie mieszkania.
Wynajem mieszkania/pokoju
Te dwie opcje opiszę razem, bo są podobne. Różnica polega tylko na tym, że chcąc wynająć całe mieszkanie szukasz ogłoszeń typu: „wynajmę mieszkanie studentom”, a chcąc wynająć pokój musisz szukać ogłoszeń od ludzi, którzy już wynajęli mieszkanie i szukają współlokatora. Jak wiadomo, im więcej osób, tym taniej wychodzi na osobę. Dlatego nie warto wynajmować mieszkania samemu. Wynajem mieszkania będzie dobrą opcją jeśli ma się już z kim, a najlepiej się mieszka z kimś, kogo się już choć trochę zna. Najlepiej z przyjaciółmi, z którymi spędziło się chociaż jedną noc na wycieczce szkolnej, pod namiotem, czy tak po prostu w domu. Wtedy już choć troszkę wiemy czego spodziewać się po tych osobach. Jak się ma kogoś, to się szuka mieszkania razem. Jednak jeśli się nie ma i jest się samemu, to też nic straconego. Jest duży plus takiej sytuacji. Nie masz nikogo, jesteś sam? Wtedy jak wynajmiesz mieszkanie, możesz rozwiesić, rozesłać w internecie ogłoszenia, że szukasz współlokatora. Ty szukasz, więc ty stawiasz swoje warunki, które on ma zaakceptować/spełnić. Oczywiście robisz to w porozumieniu z właścicielem mieszkania, który musi wyrazić zgodę na wynajem pokoju danej osobie. Jednak to ty wybierasz, bo ty będziesz z tą osobą mieszkać i przebywać na co dzień i właściciel mieszkania powinien to rozumieć. Jemu powinno zależeć głównie na tym, by mieszkanie było dobrze utrzymane i przede wszystkim, by dostawać kasę na czas. Jeśli decydujesz się na wynajęcie pokoju, musisz pamiętać, że szukasz ogłoszeń ludzi, którzy z kolei szukają sobie współlokatora i to oni postawią ci swoje warunki. Poza tym ty też nie wiesz, co to za ludzie, ba, w ogłoszeniu piszą zwykle: „szukamy współlokatora”. My czyli kto? Nie przedstawią się, nie napiszą ilu ich jest, czy same dziewczyny, same chłopaki, czy mieszane towarzystwo. Poza tym zwykle zajmują sobie lepsze pokoje, z lepszymi widokami z okna itp. a tobie zostawią jakąś ciasną, małą klitkę z widokiem na mur innego bloku lub supermarket. Dlatego ja uważam, że lepszą opcją jest wynajem całego mieszkania, a nie pokoju.
Jest jedna rzecz, która łączy wszystkie trzy opcje. Wniosek o akademik trzeba składać od nowa co roku i każdego roku jeśli dostaniemy akademik, to będzie to inny pokój niż wcześniej, z inną osobą, a nawet w innym budynku. Jeden pokój mamy tylko na jeden rok akademicki. Tak samo mieszkanie czy pokój wynajmujemy na rok akademicki. Przykład – moja przyjaciółka, która mieszkała zawsze ze swoją koleżanką z liceum. Co roku musiały przed wakacjami wynosić się z wszystkimi bambetlami (a to nie tylko ciuchy, buty, kosmetyki itp. ale i różne własne urządzenia i większe rzeczy, pościel, garnki, naczynia itd.) i potem przez wakacje szukać mieszkania i do nowego jak już zalazły, z powrotem te bambetle zwozić. Gdybym ja tak musiała, to nie wiem co bym zrobiła. Ona miała przynajmniej chłopaka, który miał samochód i jej pomagał z tym wszystkim. Ja nie miałabym takiej osoby, a telepania się z taką ilością nawet dużych gratów autobusem na wieś sobie nie wyobrażam.
Gdybym jednak nie miała tak dobrze jak miałam i nie mogłabym mieszkać w tym mieszkaniu rodziców, to wybrałabym wynajem mieszkania. Mimo że nie wiem jak bym dała sobie radę z corocznymi przeprowadzkami, to wybrałabym mieszkanie. Wynajęłabym sama, poszukała sobie kogoś, a wcześniej rozgościłabym się w mieszkaniu jak bym chciała, wybrałabym sobie lepszy pokój. Bo akademika bym nie dostała, a z pozostałych opcji wolałabym mieszkanie niż pokój u kogoś. Gdybym jednak studiowała w innym mieście i akademik wchodziłby w grę, to też wybrałabym wynajem mieszkania, bo już wspomniałam, że do akademika się nie nadawałam. To nie dla mnie.
Życie ze współlokatorami
Uniknęłam akademików czy wynajmowania mieszkania, ale nie uniknęłam życia ze współlokatorami. Na początku mieszkałam z bratem i bratową, a nawet z jednym bratankiem, jednak okazało się, że rodzina powiększy się o drugiego. Mieszkanie dwupokojowe, oni w jednym, ja w drugim. Wiadomo było, że im tam będzie ciasno. Cieszyłam się, a zarazem miałam czarne myśli, że usłyszę pod koniec roku akademickiego, że na następny mam sobie szukać mieszkania, ale tak się nie stało. Na osiedlu obok budowano nowe bloki i brat kupił tam mieszkanie. Zostałam więc sama na swoim. Chciałam mieszkać sama, marzenie… ale oczywiście pieniądze. Nie miałam tyle, żeby się sama utrzymać, a wiadomo, płacąc na spółkę z kimś wychodzi taniej. Musiałam więc kogoś szukać. Przyjęłam sobie kilka zasad, a mianowicie:

  • nigdy więcej małżeństwa – z bratem i bratową było dobrze, choć zdarzały się różne sytuacje, które bywały dla mnie niezręczne, np. nigdy nie wiedziałam kiedy ktoś do nich przyjdzie albo nie wiedziałam gdzie oni poszli, a ktoś do nich przyszedł i nie wiedziałam co mu powiedzieć. A to bałam się, że zaczną marudzić, że za długo jestem w łazience czy kuchni, leję za dużo wody itp. Jednak brat to brat, ale innego małżeństwa w moim domu sobie nie wyobrażałam;
  • tylko ktoś znajomy – Nie wyobrażałam sobie przyjmować do mojego domu kogoś zupełnie mi obcego. Ktoś obcy w moim domu, brr… I jeszcze zostaw takiego samego w domu… na wakacjach na przykład… Poza tym uważałam, że to powinien być ktoś, kto zna też choć trochę mnie i zaakceptuje mój nieco odmienny charakter;
  • ktoś kto zaakceptuje warunki – po pierwsze moje mieszkanie, ja stawiam warunki, po drugie, chodziło też o warunki w mieszkaniu. Do dyspozycji współlokatora/ów był duży pokój z różowymi ścianami, bez łóżka i telewizora. Kandydat musiał więc zaakceptować to, że sam musi skombinować sobie coś do spania, bo ja nie miałam na to kasy. Do tego w kuchni było tylko trochę talerzy i sztućców, a i doskwierał brak odkurzacza. No i oczywiście chodziło o akceptację lokalizacji – wszędzie daleko, a także tego, że w mieszkaniu nie ma internetu, bo zrezygnowałam z tego co było, żeby nie płacić przez wakacje za coś, czego nie używam, bo mnie nie ma.
Z początku nikogo znajomego nie miałam. Jednak jak zwykle dowiedziałam się od przyjaciółki, że znów z koleżanką szukają mieszkania, jak co roku. Zaproponowałam im więc pokój natychmiast. Jednak choć mojej przyjaciółce było wszystko jedno, jej koleżanka wolała wszędzie chodzić spacerkiem, więc ode mnie było stanowczo za daleko. Szukały więc dalej w centrum miasta, a ja trzymałam wolny pokój dla nich jakby nic nie znalazły. Nie mogły nic znaleźć i moja nadzieja rosła  z każdym dniem. Nagle się okazało, że nie wiadomo, czy ze mną będą, bo się dowiedziały, że inne dwie koleżanki szukają mieszkania, złączyły się i szukają we cztery. Do tego wyszło, że ja jestem głupia jak but, nie obrażając butów! Otóż byłam na koncercie z przyjaciółką i kiedy wróciłam, rodzice czekali na mnie z nowiną. Dzwoniła kuzynka z pytaniem, czy może z przyszłym mężem zamieszkać u nas w mieszkaniu, bo się dowiedzieli, że zostałam sama. Okazało się, że oczywiście będąc już prawie tylko na drugich kierunkach, na studiach magisterskich, on nawet na doktoracie, złożyli papiery i spokojnie czekali na akademik! Oto idealny przykład na to, że wykształcenie w parze z inteligencją nie idzie zupełnie! Oczywiście skąd? Ano, ja idiotka wygadałam matce, że dziewczyny chyba ze mną nie będą, ta wygadała babci, a ta wiedząc o sytuacji kuzynki zadzwoniła od razu do ciotki. No i kuzynka zadzwoniła do mojej mamy. Wściekłam się. Po pierwsze nie chciałam już żadnej parki, a po drugie, dlaczego nie dzwonią do mnie? Do mnie powinni dzwonić! To ja szukam kogoś i ja mam zdecydować, bo to ja będę z nimi się na co dzień użerać! Ale nie, zadzwoniła do matki i rodzice wniebowzięci, że rodzina. Nie szło ich przegadać. Piękny dzień został bezlitośnie zepsuty… Natychmiast musiałam uzyskać pewną odpowiedź od dziewczyn, ale jeszcze nie wiedziały. Natychmiast, bo była połowa sierpnia, a oni chcieli wprowadzić się już od września. Nadal ostro więc protestowałam, bo nie zamierzałam nikogo wpuszczać do mieszkania dopóki sama nie wrócę. Miałam być na początku września w Krakowie, ale nie od 1-go. Dopóki nie przyjadę nie będą mieć kluczy ani nic i co, wyjdą z mieszkania i go nie zamkną? Poza tym już widziałam jak się rządzą, a ja przyjeżdżam i wszystkie szafki i półki w lodówce pozajmowane… Znowu nagle napisała do mnie przyjaciółka, że tamte dwie koleżanki zostawiły je na lodzie wracając do starego mieszkania i że nie wie czy nie zostanie całkiem sama, bo koleżanka nie dostała się na magisterkę. No pięknie! Teraz, kiedy zmuszona byłam ulec rodzicom… Wyszło tak, że ja też wystawiłam je do wiatru. No szlag! Ale przyjaciółka się nie obraziła tylko powiedziała „jak oni są pewni to ich bierz”. Pomyślałam, że ma rację, bo jak one coś znajdą, to zostanę sama i tyle. Samemu byłoby super, ale względy finansowe. Tylko dlatego ich przyjęłam, choć nie byłam zachwycona, ba, wkurzali mnie od początku. Jeszcze się nie wprowadzili, a już rządzili. Zażądali internetu. I oczywiście zero kontaktu ze mną, tylko cały czas z rodzicami i tata tylko mi dyktował co mam robić. Myślałam, że wyjdę z siebie… Stanowczo powiedziałam, że mają akceptować moje warunki, a ja zamierzam zamówić pakiet w październiku jak wrócę na stałe, bo wtedy są promocje dla studentów. Ale nie, mam zamówić i już. Wściekła zamówiłam ten pakiet, choć wszystkie kosztowały powyżej stówy miesięcznie. Kiedy przyjechałam do Krakowa stwierdziłam, że się rozrządzili jak u siebie. I cały czas ich zachowanie pokazywało, że powiedzenie „czuj się jak u siebie” nabrało zbyt dosłownego znaczenia…
Jak to jest mieszkać ze współlokatorami? Po pierwsze i najważniejsze – nie możesz sobie ugotować kiedy jesteś głodna, czy wysrać się kiedy ci się chce, tylko wtedy kiedy możesz, czyli kuchnia/łazienka jest wolna. Jak wychodziłam rano tak jak oni, to była gehenna. Zawsze prawie biegłam do tramwaju. Wszystko na ostatnią chwilę. Najgorszy był brak prywatności. Trudno mi znieść coś takiego, że we własnym domu muszę się zamykać w łazience na cztery spusty jak w publicznej toalecie. Cieszyło mnie tylko to, że jak w końcu wyszli rano, to ich nie było w domu do popołudnia. Za to jak wstawałam później i szłam do kuchni, to odechciewało się śniadania, bo rób sobie jedzenie w takim syfie. Wszędzie okruchy, opiekacz zostawiony otwarty i uświniony, kuchenka uświniona. Jak wreszcie skończyli gotować obiad, to w zlewie zostawiali górę brudnych garów, która najpewniej by czekała dopóki nie gotowali by czegoś znowu i nie potrzebowali jakiegoś gara, który akurat jest brudny. Jak w końcu raczyli umyć gary, to z kolei wieża Babel na suszarce i strach cokolwiek ruszyć, bo wszystko może runąć, narobić huku i się potłuc. Od początku rozrządziłam w kuchni, które szafki są moje. Garnki trzymaliśmy wszyscy w jednej szafce, ale że półki dwie, to ja swoje na jednej, a oni na drugiej. Jednak oni zawsze musieli jak nie używać coś mojego, to zdejmować moje umyte rzeczy z suszarki nie patrząc czy już na pewno wyschły i zastawałam garnek zdjęty, a w nim wodę na dnie. Co poukładałam gary w szafce, zaraz były poprzestawiane. Nie proponowałam nawet grafiku sprzątania, bo już widziałam jak się do niego stosują… Aha, byłabym zapomniała. Oczywiście podzieliłam opłaty i rachunki na 3 części i oni mieli płacić 2/3. Oczywiście się wycwanili, że nie mają u siebie w pokoju telewizora i zamierzają płacić tylko 2/3 internetu. No wściekłam się. Czy ja im bronię przyjść do mnie coś obejrzeć? Nie. Mają dostęp, powinni płacić, ale nie. Szkoda im pieniędzy wielce. I tym sposobem oni sobie płacili 20 zł, a ja stówę. Co do grafiku to w końcu sami zaproponowali. Zgodziłam się mając nadzieję, że skoro sami proponują, to się będą stosować. Jednak to, że pewne rzeczy sprząta się bezpośrednio po sobie to im wisiało równo, do ziemi i dyndało. Jakoś przebrnęłam ten rok z nimi, ale w wakacje nowina jak grom z jasnego nieba. Jak każde młode małżeństwo, będą mieć dzieciaka. I oczywiście to babcia nam powiedziała, a nie oni sami. Powiedziałam mamie, że po moim trupie, znoszę drugi raz małżeństwo, ale drugi raz z nie swoim dzieciakiem w domu nie wytrzymam! Nie mają własnego lokum, kasy, studiują i im się dzieciaka zachciało. No jakby byli u siebie! Co do wakacji, pozwoliłam im pod moją nieobecność w Krakowie, wyjmować pocztę ze skrzynki i otworzyć to, co wydaje się być ważne. Od tej pory nawet jak byłam w Krakowie i wracałam z zajęć do domu, zastawałam w moim pokoju na stoliku listy pootwierane. No cholera, dać palec, to całą rękę wezmą. Wracając do ciąży, ona potraktowała ją w pewnym momencie jak chorobę. Po Nowym Roku w grafiku zauważyłam tylko siebie i jego. Jej nie było. Uznała, że nie będzie sprzątać mieszkania, bo jest w ciąży. Bo ma mnie i się może mną wysłużyć? Ciekawe czy gdyby mieli własne mieszkanie, to też zwaliłaby całą robotę na niego? Ok, starałam się być wyrozumiała, zgodziłam się, ale ona nie dość, że nie chciała sprzątać, to jeszcze marudziła. Raz się czepiła, że zostawiłam nieumytą wannę, bo było w niej pełno jego włosków po goleniu. Żałuję, że nie zapytałam jej wtedy, czy gdyby to były włosy spomiędzy jej nóg to też kazałaby je mi sprzątać. Spieszyłam się do wyjścia i jakoś nie przyszło mi to do głowy… Kiedy urodził się dzieciak to był koszmar. Mój bratanek to był aniołek w porównaniu do niego. Brat i bratowa w porównaniu do nich tak samo. Od brata nie usłyszałam słowa o za głośnej muzyce czy czymś. Od nich bez przerwy i to chodziło o muzykę czy telewizor podgłoszony do połowy regulatora. Ja musiałam znosić rozdartego dzieciaka podczas gdy im przeszkadzało radio z głośnością do połowy skali. Najchętniej wyłączyliby domofon i dobrze, że się zorientowałam w porę, że wyłączyli gwizdek w czajniku, bo zwykle wstawiałam wodę i odchodziłam… Gotowałaby się w nieskończoność… Czułam się jak w jakiejś niewoli. Ucz się do kolokwium jak ci się dzieciak za drzwiami drze przy każdym byle przebraniu pieluchy. A i nie wspomnę o tym, jak wieczorem raz ona weszła mi do łazienki. Kąpiąc się nie zamykałam drzwi w łazience na zatrzask, bo wiele nie trzeba, żeby się coś stało. Jakiś czad albo poślizgnę się w wannie i kto i jak otworzy drzwi jeśli ja nie otworzę? A ona jak gdyby nigdy nic wlazła. No zagotowało się wtedy we mnie do reszty, aż krzyknęłam na nią. Co to ślepa jest, nie widzi, że się światło świeci w łazience? Rano zastałam pod drzwiami mojego pokoju karteczkę z przeprosinami, bo osobiście się nie da… Jeszcze coś zapomniałam napisać? Chyba dość wyczerpująco opisałam życie ze współlokatorami. Wystarczy.
Teraz mieszka ze mną przyjaciółka. Ta, która miała mieszkać najpierw zanim oni się napatoczyli, tylko ciągle pewna nie była. Sama mieszka, bez tamtej koleżanki. Tamta koleżanka ma już męża i dziecko. Z nią mi jest o niebo lepiej. Jest wyrozumiała, nie mamy nawet grafiku sprzątania, staramy się dbać o porządek we własnym zakresie, a grubsze sprzątanie robi ta, która ma akurat na to czas. Papier toaletowy, środki czystości kupujemy zwykle na przemian. Ona też niespecjalnie trzyma się podziału na rzeczy swoje i moje, zwłaszcza w kuchni, ale jej uległam, choć czasem denerwuje mnie jak nie mogę znaleźć jakiejś swojej miski albo jak weźmie moją łopatkę do patelni, mimo że ma swoją. Kiedy nieraz na weekend przyjeżdża jej chłopak to bywa ciężko, ale i tak w porównaniu z tamtym małżeństwem jest niebo a ziemia. Chociaż raz już miałam sytuację, że nie miałam talerza, by wyłożyć sobie jedzenie, bo wszystkie były brudne w jej pokoju albo nie miałam czym wymieszać herbaty, bo miała w pokoju wszystkie łyżeczki. Jednak umyłam ręce, nie narzekam, bo to moja przyjaciółka od ponad 20 lat, jedyna i szkoda by było się pokłócić o głupoty.
Jeśli ktoś szukający współlokatorów trafi na ten wpis, to ja dobrze radzę z własnego doświadczenia – szukaj osób, których ze sobą nic nie łączy. Nigdy małżeństwa, które  cię stłamsi we własnym domu, zaraz spłodzi dziecko i będziesz się czuć w swoim pokoju jak w celi, zwłaszcza gdy się przeziębisz. Ja przy bratanku bardzo uważałam, bratanek to bratanek, cioci kochany maluch, a przy nich i ich dzieciaku postanowiłam mieć to gdzieś i nie pozwolić na to, by we własnym domu czuć się jak w więzieniu. Na koniec dodam, że celowo nie użyłam we wpisie niczyich imion. Ja jeszcze potrafię uszanować prywatność…